Archive for the 'Smocze Pole' Category

admin

9 grudnia 2011

Każdy ma takiego renifera na jakiego zasługuje. Tak myślę. Za moim oknem chodzą krowy. W grudniu! Taka pogoda (do wczoraj), że gospodarze powyciągali elektryczne pastuchy i wypuścili krasule na popas. W radiu dzwoneczki dzwonią, Mikołaj robi „ho ho ho”, a ja mam takie renifery, na jakie zasłużyłam. O! Z cyckami!

Pan Roman mnie nawiedził. Znaczy przyszedł pod bramę i wywołał mnie domofonem.

– Ktoś chodził pani w nocy po werandzie! – poinformował mnie uroczyście. – Widziałem, bo światło się paliło.

Jeśli światło się paliło, to na pewno byłam to ja. Więc go uspokajam:

– To pewnie ja chodziłam panie Romanie.

– O wpół do pierwszej w nocy?! No co pani! To był ktoś inny.

Dyskusja robiła się ciekawa.

– To może duch? – pytam podchwytliwie.

– Duch? Duchów nie ma. Tylko wie pani… To było dziwne.

– Czemu dziwne?

– Hmm… taki łeb miało!

O masz ci los! Zaczęłam sobie przypominać, co mnie opętało, żeby latać po werandzie o wpół do pierwszej w nocy z jakimś łbem. Ale czarna masa! Nic nie pamiętam.Ale sensację zrobiłam.

– No mówię pani, taki łeb miało… Wlazłbym, żeby zobaczyć co to, ale te pani psy by mi dupę wygryzły! To nie wlazłem.

No i tyle żeśmy sobie pogadali. Stanęło na tym, że to był duch, choć pan Roman ewidentnie mnie sondował, czy nie mam przypadkiem jakiegoś kochanka z wielkim łbem. Kochanek, jak kochanek, ale czemu taki łeb miał?!

Moja matka cały czas mówi, że nie jest rasistką. Mam wątpliwości. Oglądała Taniec z Gwiazdami i cały czas się denerwowała:

– Jeszcze ten Mongoł wygra!

Gdy oponowałam, że co będzie mu żałować, wkurzała się jeszcze bardziej.

– Bo to Kasia ma wygrać! Ja ją tak lubię!

Kasia odpadła, a Bill czy jak mu tam – nie wygrał. Sprawiedliwości stało się zadość. No nie wiem, czy moja matka jest grzeczną dziewczynką. Tak się zastanawiam pod kątem rózgi i prezentu. Ja moją gwiazdkę czarno widzę. Grzeczna nie byłam, tak do końca… a renifery za oknem nie nastrajają optymistycznie. Taaa….  Każdy ma renifery na jakie sobie zasłużył.

admin

24 października 2011

Nie nadążam! Pojechałam do Gdyni asystować przy porodzie Miłki (to suczka pomeraniana, którą kupiłyśmy z Wiola wspólnie). Miłka poszła w zaparte, ja przedłużyłam pobyt na maksa, a ona i tak oszczeniła się tej nocy, kiedy wyjechałam! Potem był Panel Pisarek i niesamowite spotkanie z odlotowymi babkami:))). Okazało się, że generalnie nadajemy na tych samych falach i dawno już, żadna z nas, tak dobrze się nie bawiła jak podczas naszego spotkania!  Potem pojechałam w Bieszczady odreagowywać u Ani z Sanoka i tam poznałam kolejnych cudownych ludzi. No, jak ja mam złapać jakiś oddech? A w międzyczasie był jeszcze proces pana Romana.

Pan Roman podał mnie do sądu.

– Na świadka! – zapewniał uroczyście i pouczył mnie: – Ma pani tylko powiedzieć, że jak jestem pijany to nie bluzgam!

W sądzie musiałam złożyć uroczystą przysięgę, że będę mówić prawdę i tylko prawdę. Złożyłam. Okazało się, że sprawa jest o zapłatę za ukradziony skuter. Hmmm…

– Co pani wie o okolicznościach kradzieży skutera – zapytał uprzejmie pan sędzia.

– …Nic!… – zrobiłam oczy jak spodki.

Sędzia się stropił. Chciał wiedzieć, po co panu Romanowi taki świadek, co nic do sprawy nie wnosi.

– Bo świadek może powiedzieć, że jak jestem pijany, to nie bluzgam. A ci (tu pan Roman wskazał pustą ławę oskarżonych, którzy nie stawili się na sprawie) powiedzieli, że chodzę pijany i bluzgam.

Sędzia chwilę milczał i widać było, jak usilnie stara się zachować powagę Wysokiego Sądu. Zmarszczył brwi i zapytał:

– Czy pan Roman pije alkohol?

– Lubi! – odpowiadam zgodnie ze złożoną przysięgą.

– A czy jak się napije to bluzga? – sędzia dziwnie przygryzł wargi.

– Nie bluzga Wysoki Sądzie! Jest bardzo uprzejmy, bo nawet gdy zdarzy mu się zasnąć pod moją bramą, a ja go obudzę, to wstaje, kłania się i dziękuje, że go obudziłam.

Sędzia otarł kącik oka, a ja musiałam dyskretnie użyć chusteczki, bo obawiałam się, że mi makijaż popłynie.  Ryczeliśmy z tłumionego smiechu, a wszystko w majestacie sądowej powagi.

– Ale o kradzieży skutera pani nie wie nic?

– Nic!

Sędzia przez chwilę przełykał ślinę, by z wielką powagą zwrócić się do pana Romana.

– Świadek był wiarygodny i przekonał Sąd, że jak pan się napije, to nie bluzga – powiedział dziwnie wysokim głosem.

Wiedziałam, że jeszcze chwila, a Wysoki Sąd wpadnie w histeryczny śmiech, z którego tak prędko się nie wykaraska. Wychodziłam z sali rozpraw w mokrymi od tłumionego śmiechu oczami. Nie wiedziałam, czy moje zeznania usatysfakcjonowały pana Romana. Ale chyba, tak. Potem, jak mnie nie było (zaczął się panel), zaczepił moją mamę i przynał:

– Wzruszyłem się.

Ja do tej pory chodzę wzruszona.

A teraz siadam w końcu do pisania książki.

admin

22 sierpnia 2011

Wakacje to dla mnie zawsze trudny czas. Trudny, bo taki intensywny. Gości dużo, pracy dużo, obżarstwo, wyjazdy i rozjazdy, sami wiecie. No, kurde, dzieje się. I weź tu człowieku się zdyscyplinuj, i pisz! W dodatku przeżyłam najobrzydliwszą rzecz na świecie!

Bono opowiadała ostatnio w redakcji o przeżyciu metafizycznym, którego doświadczyła w Gruzji podczas tych wakacji. Sikaliśmy ze śmiechu. Nie z przeżycia, bo było ono z dreszczykiem, ale z pobocznej postaci, plączącej się przy przeżyciu.

– Myślałam, że biega ten Koreańczyk – opowiada Bono. – Goły biegał. Po korytarzu. Z zieloną maseczką na twarzy.

– Dlaczego zieloną? – tylko Piotrusia odetkało i zadał sensowne pytanie.

– Nie wiem. Może z ogórków – macha ręką Bono i dalej chce opowiadać o przeżyciu metafizycznym.

– Goły latał? Po korytarzu? – upewniam się.

– Tak. Miał 70 lat – macha ręką Bono i dalej przymierza się do opowieści.

Było widać, że przywykła do tego biegającego gołego Koreańczyka z zieloną maseczką na twarzy, ale my byliśmy wstrząśnięci. Cholernie nam się spodobał! Ten Koreańczyk. Co ja gadam: spodobał. On po prostu zawładnął naszą wyobraźnią! Dziś nie potrafię do końca odtworzyć przeżycia metafizycznego Bono, ale gołego Koreańczyka pamiętam jak żywego!Przez długą chwilę zastanawialiśmy się, czy jest to coś obrzydliwego, czy wyjątkowego… Zdania były podzielone.

A ja wiem, co jest najbardziej obrzydliwe na świecie. Pułapka na muchy! Czegoś bardziej obrzydliwego nie udało się jeszcze nikomu wymyślić! A było to tak…

Pułapkę na muchy zamówiłam w internecie, płacąc coś ok. 80 złotych. Pułapka to był stożkowaty worek z przykrywką. Wlewało się do niego jakąś capliwą przynętę. Muchy tam wlatywały, ale nie mogły już wylecieć. No, pułapka, jak marzenie. Ponoć nawet w milion tych złapanych much mogło iść. Kupiłam – zawiesiłam.

Muchy faktycznie ładowały się do pułapki jak marzenie. W ciągu kilkunastu dni worek zrobił się aż czarny od złapanych much. Był tylko jeden problem. To było tak obrzydliwe, że nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Powinnam zmienić worek, ale jak sie do tego zabrać?! Omijałam czarną od much, rojącą się cholerę wielkim łukiem!

Czarna cholera wisiała i robiła się coraz cięższa i grubsza. Po jakichś 2 – 3 tygodniach wiszenia przyjechała moja matka. Chodzi, kręci nosem i wzdycha:

– Dziecko. Gdzieś masz jakąś padlinę. Potwornie śmierdzi!

Matka na wszelki wypadek przeliczyła moje psy i koty. Wszystkie były. Zaczęła szukać padliny na własną rękę. Nie znalazła. A mnie olśniło: pułapka! Podchodzę, niucham… matko boska! Padlina wali, że hej!

No cóż… musiałam się z nią zmierzyć. Tą pułapką. Ale minął jeszcze tydzień, zanim się psychicznie nastawiłam. Rozpaliłam ognisko, wzięłam widły i przeniosłam cały nabój w ogień! Co za ulga! Nie bawiłam się w żadne wymiany woreczków! Nigdy więcej żywych pułapek!

Ognisko się wypaliło, ale śmierdziało z niego tak, że nie podchodziłam. W wielkiej traumie zamknęłam się w domu. Jakąś godzinę później przyszedł sąsiad, pan Józik. Stanęliśmy przy garnku, gadamy, a mnie od czasu do czasu – o zgrozo – dobiega padliniasty smród pułapki. Ki diabeł?! Na głowę mi padło, czy co? Gadamy, gadamy, a ja nagle patrzę, że moje psy się dziwnie zachowują. Niuchają trawę przed garażem i z lubością się w niej tarzają… Nawet w kolejce stoją do tego tarzania… Podchodzę ja ci bliżej… Jakim cudem leży tu nadpalona pieprzona pułapka pełna czarnego ścierwa?!

Wpadłam w amok. Złapałam kija, by szybko nadziać cholerstwo i wywalić, byle dalej od psów! Ale Chudy wyczuł pismo nosem, złapał worek w zęby i w nogi. Biegł, a za nim wylewał się szlaczek cuchnący padliną. Cała ferajna rzuciła się do tarzania. No to wpadłam w jeszcze większy amok… Wyjechałam traktorkiem kosiarką i jak wściekła debilka jeździłam z szaleństwem w oczach i z dzikimi rykami w kółko, ryjąc darń do gołej ziemi. I jeszcze raz! I jeszcze! I jeszcze!…

– Won! – darłam się do psów. – Won!

Wyryłam niezłą dziurę w trawniku.

A potem musiałam wykąpać psy.

Były niepocieszone.

Ja pierdzielę!

Nigdy więcej pułapek na muchy.

admin

29 maja 2011

Stała się rzecz okropna. W nocy do kurnika zielononóżek zakradł się lis. Zamordował Oliwiera, mojego wspaniałego kogutka i porwał dwie kurki! Oliwier był bardzo dzielny, walczył do końca. Dzielny mały rycerzyk.

Lisica musi mieć gdzieś w pobliskim lesie młode. Zrobiła brawurową akcję przechodząc po siatce do kojca. Pozostałe trzy kurki były w traumie. Zakopałam Oliwera na zwierzakowym cmentarzyku.

– Zakopała pani?! – pan Józik, sąsiad zrobił oczy jak talerzyki. – Trzeba było oskubać i zjeść.

– Oliwiera?! – teraz ja zrobiłam oczy jak młyńskie koła.

Pan Józik spojrzał tak, że wszystko stało się jasne: niby taka mądra i wykształcona jestem, ale jak co do czego, to głupia i tyle…

Od razu pojechałam do Wiesia po kogutka i dwie kurki. Poprosiłam Anię, żeby mi towarzyszyła. U Wiesia kurki zielononóżki pasą się na paru hektarach i trzeba jechać wieczorem, żeby usiadły już na grzędzie, bo inaczej to lataj za kurą w polu! I spróbuj złapać! Wiesio też śmiał się pod nosem, że kogut miał pogrzeb. Mężczyźni!

– Czego się drzesz – warknął Wiesio do koguta, którego zabrał z grzędy, a ten w krzyk jakby go ze skóry obdzierali. – Chłopie, nie wiesz nawet, jakie będziesz miał u niej życie. Zamknij dziób.

– O! – ucieszyła się Ania, gdy kogut był już w pudełku. – Będzie Oliwier Drugi.

– Nie! To będzie Zorro – stwierdziłam.

– Też ładnie – ucieszyła się kochana Ania.

Kurki i koguta przywiozłam jeszcze tego samego dnia. Podcięłam im lotki i do kurnika.

– Masz już nowego kogutka! – ucieszyła się moja matka, gdy tylko odbębniła wieczorny telefon.

– Ma na imię Zorro – poinformowałam ją.

– A dlaczego Zorro?

– No bo też ładnie!

Dlaczego Zorro? Też coś! Zorro, i już!

Z tego wszystkiego wczoraj na bankiecie złamałam dietę. Siedział obok mnie przesympatyczny ksiądz i za każdym razem miał na talerzu lepszą kompozycję od mojej. Jadł z takim smakiem, że mimo iż napchałam się na maksa, to co spojrzałam jak wcinał ze smakiem, to robiłam się głodna.

– Gdzie ksiądz wyczaił taką bułeczkę? – nie wytrzymałam, bo cuda z tą bułeczka robił.

– Koło serów – machnął widelcem gdzieś w przestrzeń za plecami.

Odnalazłam bułeczki. I zeżarłam. Tyle węglowodanów! No, ale w końcu zamordowali mi Oliwiera. Ta bułka mi się należała. I tyle.

A dziś od samego rana robię w kurniku sprawiedliwość dziejową. Moje stare kurki ganiają i dziobią te dwie młódki co przywiozłam od Wiesia. Z kogutem od razu zaczęły trzymać sztamę, a tamtym żyć nie dają. To wpadam na wybieg z bacikiem i ganiam je po kątach, żeby się nie czuły takie pewne siebie. Pomaga. Sprawiedliwość dziejowa musi być! Nie dziób, żebyś nie był dziobanym.

Tak, czy siak, wszystko to jakieś skomplikowane.

admin

21 maja 2011

Zaczyńska –  ślimaki: 1:0! Nie nauczyły się jeszcze, swołocze, przewracać słoiczków, więc wszystkie moje dyńki przeżyły tę noc. Na kolejną też obstawię kiełki słoikami.

Dzisiaj trochę posiekierkowałam. Szwy z ramienia zdejmują mi w poniedziałek , ale cholery tak swędzą, że muszę coś robić! To złapałam siekierkę i porąbałam trochę gałązek. Z pewnymi wyrzutami sumienia to robiłam, bo rąbanie gałązek na chrust do rozpałki to działka pana Witka.

Pan Witek zawitał na Smoczym Polu zaraz jak się tu sprowadziłam.

– Pięć złotych pani ma? Na papierosy – wyjaśnił.

– Nie mam – przyznałam uczciwiwe, bo zazwyczaj nie noszę przy sobie gotówki.

Zakupy robie w mieście i płacę kartą. Głupie 5 złotych luzem to już problem.

– No, ale zarobić bym chciał – stwierdził pan Witek.

Umówilismy się na drugi dzień, dałam panu Witkowi siekierkę i on sobie tak powolutku rąbał i zarabiał na papierosy. I tak już nam zostało.

– Ma pani jakaś robotę? – zagadywał pan Witek.

No to zawsze jakąś mu znalazłam. Oczywiście na miarę pana Witka. Bo pan Witek waży tak ze 40 kg i jest niższy ode mnie o głowę.

– Wie pani… 80 lat mam – mówi co roku.

Czas mu się chyba zatrzymał.

W tym roku pana Witka jakoś nie widać. Mam nadzieje, że jest zdrowy. Ale chruścik na wszelki wypadek trochę przerąbałam. Tak dla porządku. Posiekierkowałam. Nie powiem, że nie bez przygód. Jedna odrąbana z impetem gałązka uderzyła mnie w czoło i zrobiła rankę, druga przyłożyła mi w nos, aż zobaczyłam gwiazdy. Siekierka dwa razy mi upadła: raz uderzyła boleśnie w kostkę, a raz w palec u nogi, na szczeście go nie odrąbawszy.

To teraz idę odpoczywać. Szwy dalej swędzą, więc nie wiem jak długo usiedzę w jednym miejscu. Kurna, jeszcze trcohe i sama je wyciągnę! Byle do poniedziałku!

admin

20 maja 2011

Dlaczego dopiero teraz dowiaduję się, że jutro nastąpi koniec świata?! Po cholerę podlewałam ogród i dałam się pogryźć komarom?! I jeszcze schowałam kiełkujące dynie pod słoiki. Mój ogród wygląda jakby miał grypę i ktoś postawił mu bańki. A wszystko przez ślimaki!

To jest inwazja! Codziennie, z samego rana, zbieram około 200 ślimaków i wrzucam do kurek, by je ze smakiem zjadły. Dzień w dzień!

– Durna! Sama zjedz! – zdenerwowała się Guciowa.

Obie uwielbiamy ślimaki.

– Ale te są… takie jakieś nie zrobione – skrzywiłam się.

– Kochana, jak je rano zbierasz, to dobrze! To znaczy, że jeszcze nie jadły i wiesz, nie mają kupek – pouczyła mnie Guciowa. – Bo my kiedyś robiliśmy ślimaki zebrane po południu. Fuj! Były… pełne. No, wiesz…

Eeee… To ja jednak będę karmiła nimi kurki zielononóżki.

– I takim sposobem mam te ślimaki w jajkach – pocieszyłam się.

A ślimaki to są świnie! Żrą wszystko na potęgę. Nie mam ani jednej porzeczki, bo obsiadły krzaczek i skonsumowały! Z sześciu zamówionych specjalnie ostróżek pożarły cztery! Nawet winogrono obsiadły i obślimtały listki i nie wiem, czy ten winogron przeżyje. Ponoć nie tylko u mnie się tak panoszą.

No i dzisiaj zobaczyłam, że wykiełkowały mi ukochane dynie! O żesz! Od razu miałam wizję, jak rano wstaję, a tam już tylko kikutki… No to pobiegłam do piwnicy po słoiki i przykryłam na noc każdą dyńkę słoiczkiem! Ha! Dziwnie to wygląda, ale jest to w końcu jakiś sposób na żarłoczne bestie.

Dlatego wkurzę się, jak przyjdzie ten koniec świata. Tyle kombinacji, a tu jedno wielkie pierdut?! O 18.00? To co, mam zbierać te ślimaki, czy nie?

Bądź tu człowieku mądry.

Uważam, że o końcu świata powinni jednak uprzedzać.

admin

30 listopada 2010

Nie powiem, przeczucia pewne rano miałam.  Po gospodarsku wyszłam sobie przed śniadaniem przed dom.

– O k…a! – wyrwało się z piersi.

A przypomniwszy sobie, że na wsi głos się niesie, że hej, przeszłam na łacinę w obcojęzycznej wersji.

– Fuck! Fuck! Fuck!

Jak okiem sięgnąć, od garażu po bramę – jedna wielka zaspa. Taka powyżej kolan zdecydowanie.  Wczoraj i w nocy, jak wiało, to tu akurat nie miało gdzie wywiać dalej. Zacisznie jest. Z jednej strony garaż, z drugiej piwniczka typu „ziemianka”, z trzeciej szpaler bzów i drewutnia. Tą czwartą, otwartą przestrzenią nawiało chyba wszystko, co się już na polach nie mieściło. Fuck!

Odśnieżanie zaczęłam równo o 7.26.  O 9.30 poszłam na śniadanie. O 9.45 wróciłam do porannego hobby. Dobiłam się do bramy. Ciekawie wyjrzałam, jak sie sprawy mają za nią.

– O fuck!!!!

To, co miałam na podwórku, to pikuś. Odcinek przed moją bramą przypomina naturalny wąwóz: na mijankę są tu dwie piwniczki „ziemianki” takie większe od człowieka jak się stoi na drodze… Tworzą naturalne bariery. I w te bariery też nawiało. Ale tak po moje pachy, mniej więcej. Właśnie gdy to kontemplowałam, zadzwoniła Justyna.

– Wyprzedziłam epokę. K…a, wyprzedziłam epokę – darłam się do komórki. – Za 15 lat pewnie tu jakiś asfalt będzie, to nie, ja musiałam, k…a, już teraz, zaraz, na wieś, k…a, do matki natury. Ale, k…a, dam radę! Nic mnie stąd, k..a, nie ruszy!

I się przebiłam. Fuck!

Tylko…  jakie ja mam teraz zakwasy!!! Oooo luuuudzie!!! Ale nic mnie, k…a, nie ruszy stąd!

Dzwoniłam do Tiny do Warszawy. U nich cały dzień pada śnieg. Czyli dojdzie do mnie. I po co było odśnieżać?

admin

6 sierpnia 2010

O rany! Moje boćki odbyły dziś pierwszy lot! I JA TO WIDZAIŁAM!!! Nie wiem, być może jestem trochę nadopiekuńcza, bo latam teraz jak w gorączce i sprawdzam, gdzie lądują. Zupełnie, jakbym mogła im zabronić latać gdzie chcą lub pokazywać palcem, gdzie mają przysiąść.  Okropnie się denerwuję!

Akurat był u mnie Irek z Towarzystwa Przyrodniczego BOCIAN. No co za zbieg okoliczności. Przyjechał bo w sąsiedniej wsi młody bociek przysiadł na słupie wysokiego napięcia i go poraziło. Na szczęście przeżył i Irek zabrał go, by oddać bezpiecznie naturze. Siedzieliśmy w ogrodzie i Irek cały czas zerkał na gniazdo i oceniał:

– Nooo.. dziś labo jutro ci polecą… Dziś mają dobry wiatr…

No to ja tez wlepiałam się w gniazdo. Nagle młodziak podskoczył, zaczął machać skrzydłami i… pooooofrunął!  Ależ to był widok! Kołował nad łąką i wylądował na niej. Zaraz potem drugi młodziak zrobił to samo. Pierwszy wrócił do gniazda, a drugi nie przysiadając zrobił kilka kółek i tez wylądował w gnieździe.

Moje maluchy! Teraz co kilka minut robią po parę kółek. Stoję pod gniazdem i opowiadam o strasznych słupach z prądem, żeby uważały, ale chyba mnie olewają, są tak przejęte.

Nigdy nie zapomnę tego widoku, tego pierwszego lotu. Byłam tak wzruszona, że Irek tylko się uśmiechnął:

– Dobra, jedziemy, bo pierwszy lot to dosyć intymne przeżycie. Zostawimy cię samą.

Miał rację.  W końcu to moje pierwsze boćki.:))

admin

18 lipca 2010

Deeeeeszcz!!!! latam tak po Smoczym Polu i drę mordę: deeeeszcz!!! Psy szczekają, kury się schowały do kurnika, a ja kwilę  ze szczęścia. Deeeeszcz!!!! Ale Bachor był jeszcze lepszy.

Jak tylko chmury nadejszły, Bachor, Tina i ich psy wybrali się na łąkę pod las. Powitać ulewę po królewsku: z pokłonem, nagą klatą i w pląsach. Bachor w samych gaciach, Tina w spodenkach i bluzeczce na ramiączkach i w kucykach. Patrzyłam jak biegną w podskokach i tylko się uśmiechnęłam. Zadzwoniła moja matka, która od godziny sprawdzała ile może, czyli siłę moich nerwów. Bo w Siedlcach już padało.

– U mnie pada – wzdychała niewinnie

– U mnie nie – syczałam uprzejmie.

Po kwadransie zadzwoniła znowu.

– U mnie do pół godziny pada – znowu ta satysfakcja w głosie.

– Widzę! Widzę nad Siedlcami chmury – grzecznie łykam wszystkie przekleństwa, których przy rodzicielce nie wypada mi wymawiać.

Po kolejnym kwadransie nie czekając, co powie od razu krzyczę do słuchawki:

– U mnie nie pada!

– …O! Skąd wiedziałaś, że to ja? Hmm.. to zadzwoń, jak zacznie padać.

Nie wytrzymała i sama znowu zadzwoniła.

– No, zaczyna kropić – akurat już zaczynałam stepować z radości.

Porozmawiałyśmy o deszczu i gdzie więcej napada, u niej, czy u mnie, no i tak ominęło mnie najlepsze.  Cholera! Tylko z opowieści znam. Bachor ponoć latał pod tym lasem nago i tarzał się w mokrej trawie.

– Chciałam mu zabrać gacie, ale skubany tak zasuwał, że nie dałam rady – poskarżyła się Tina. – Biegał i machał gaciami.

No i sami widzicie. Zawsze ominie mnie to, co najlepsze.

A na Facebooku ( i na blogu Kasi Hordyniec  obok) jest recenzja”Gonić króliczka”! Cudna recenzja!

Już ją zamieszczam:

http://notatkicoolturalne.blox.pl/2010/07/Gonic-kroliczka-Mariola-Zaczynska.html

Kasiu! Dzięki! Sprawiłaś mi taka radość, że teraz chyba ja polecę w te trawę bez gaci. Z czystej radości, ofkors!

admin

26 czerwca 2010

Bachory oszalały. Mają bzika na punkcie kolorowego żarcia. Kupili fikuśne barwniki i teraz jedzą: czarny lub zielony chleb, czerwony lub niebieski makaron, a ostatnio ufarbowali na błękitno kalafiora.

– Rany! To wygląda jak mózg aniołka – zdegustowałam się i nie tknęłam oryginalnego dania.

Kto by chciał jeść mózg aniołka?!

Siedlce to miasto twardzieli. Właśnie wczoraj odwiedził nas Apoloniusz Tajner, trener Małysza, szef PZN i członek prezydium komitetu olimpijskiego.  Nie mógł się nadziwić, że tu, na granicy Mazowsza i Podlasia tak kwitnie narciarstwo klasyczne. Był pod wielkim wrażeniem. Wszystko to zasługa Grzesia Staręgi, fanatyka tego sportu, który dochował się mistrzów Polski  w tej dyscyplinie.

Wieczorem poszłam an wernisaż malarstwa podopiecznych Izy Staręgi, fantastycznej malarki. Iza skupiła w swojej pracowni babeczki w różnym wieku (od 20 do 60 lat), które po raz pierwszy miały pędzel w ręku. Są niesamowite! Odkryły siebie, nie tylko swój talent. Jak cudnie było patrzeć na nie, na ich obrazy. Ależ ta Iza robi wspaniałą robotę!

A ja zaraz wyjeżdżam do Przemyśla, na wystawę psów. Wracam dopiero w poniedziałek. I dobrze. Poza domem zjem cos normalnego. Żadne mózgi aniołków i makaronów świecących jak śrubki. Będzie hotelowy schabowy i basta!


FireStats icon Działa dzięki FireStats