22 sierpnia 2011
Wakacje to dla mnie zawsze trudny czas. Trudny, bo taki intensywny. Gości dużo, pracy dużo, obżarstwo, wyjazdy i rozjazdy, sami wiecie. No, kurde, dzieje się. I weź tu człowieku się zdyscyplinuj, i pisz! W dodatku przeżyłam najobrzydliwszą rzecz na świecie!
Bono opowiadała ostatnio w redakcji o przeżyciu metafizycznym, którego doświadczyła w Gruzji podczas tych wakacji. Sikaliśmy ze śmiechu. Nie z przeżycia, bo było ono z dreszczykiem, ale z pobocznej postaci, plączącej się przy przeżyciu.
– Myślałam, że biega ten Koreańczyk – opowiada Bono. – Goły biegał. Po korytarzu. Z zieloną maseczką na twarzy.
– Dlaczego zieloną? – tylko Piotrusia odetkało i zadał sensowne pytanie.
– Nie wiem. Może z ogórków – macha ręką Bono i dalej chce opowiadać o przeżyciu metafizycznym.
– Goły latał? Po korytarzu? – upewniam się.
– Tak. Miał 70 lat – macha ręką Bono i dalej przymierza się do opowieści.
Było widać, że przywykła do tego biegającego gołego Koreańczyka z zieloną maseczką na twarzy, ale my byliśmy wstrząśnięci. Cholernie nam się spodobał! Ten Koreańczyk. Co ja gadam: spodobał. On po prostu zawładnął naszą wyobraźnią! Dziś nie potrafię do końca odtworzyć przeżycia metafizycznego Bono, ale gołego Koreańczyka pamiętam jak żywego!Przez długą chwilę zastanawialiśmy się, czy jest to coś obrzydliwego, czy wyjątkowego… Zdania były podzielone.
A ja wiem, co jest najbardziej obrzydliwe na świecie. Pułapka na muchy! Czegoś bardziej obrzydliwego nie udało się jeszcze nikomu wymyślić! A było to tak…
Pułapkę na muchy zamówiłam w internecie, płacąc coś ok. 80 złotych. Pułapka to był stożkowaty worek z przykrywką. Wlewało się do niego jakąś capliwą przynętę. Muchy tam wlatywały, ale nie mogły już wylecieć. No, pułapka, jak marzenie. Ponoć nawet w milion tych złapanych much mogło iść. Kupiłam – zawiesiłam.
Muchy faktycznie ładowały się do pułapki jak marzenie. W ciągu kilkunastu dni worek zrobił się aż czarny od złapanych much. Był tylko jeden problem. To było tak obrzydliwe, że nie wiedziałam, co z tym fantem zrobić. Powinnam zmienić worek, ale jak sie do tego zabrać?! Omijałam czarną od much, rojącą się cholerę wielkim łukiem!
Czarna cholera wisiała i robiła się coraz cięższa i grubsza. Po jakichś 2 – 3 tygodniach wiszenia przyjechała moja matka. Chodzi, kręci nosem i wzdycha:
– Dziecko. Gdzieś masz jakąś padlinę. Potwornie śmierdzi!
Matka na wszelki wypadek przeliczyła moje psy i koty. Wszystkie były. Zaczęła szukać padliny na własną rękę. Nie znalazła. A mnie olśniło: pułapka! Podchodzę, niucham… matko boska! Padlina wali, że hej!
No cóż… musiałam się z nią zmierzyć. Tą pułapką. Ale minął jeszcze tydzień, zanim się psychicznie nastawiłam. Rozpaliłam ognisko, wzięłam widły i przeniosłam cały nabój w ogień! Co za ulga! Nie bawiłam się w żadne wymiany woreczków! Nigdy więcej żywych pułapek!
Ognisko się wypaliło, ale śmierdziało z niego tak, że nie podchodziłam. W wielkiej traumie zamknęłam się w domu. Jakąś godzinę później przyszedł sąsiad, pan Józik. Stanęliśmy przy garnku, gadamy, a mnie od czasu do czasu – o zgrozo – dobiega padliniasty smród pułapki. Ki diabeł?! Na głowę mi padło, czy co? Gadamy, gadamy, a ja nagle patrzę, że moje psy się dziwnie zachowują. Niuchają trawę przed garażem i z lubością się w niej tarzają… Nawet w kolejce stoją do tego tarzania… Podchodzę ja ci bliżej… Jakim cudem leży tu nadpalona pieprzona pułapka pełna czarnego ścierwa?!
Wpadłam w amok. Złapałam kija, by szybko nadziać cholerstwo i wywalić, byle dalej od psów! Ale Chudy wyczuł pismo nosem, złapał worek w zęby i w nogi. Biegł, a za nim wylewał się szlaczek cuchnący padliną. Cała ferajna rzuciła się do tarzania. No to wpadłam w jeszcze większy amok… Wyjechałam traktorkiem kosiarką i jak wściekła debilka jeździłam z szaleństwem w oczach i z dzikimi rykami w kółko, ryjąc darń do gołej ziemi. I jeszcze raz! I jeszcze! I jeszcze!…
– Won! – darłam się do psów. – Won!
Wyryłam niezłą dziurę w trawniku.
A potem musiałam wykąpać psy.
Były niepocieszone.
Ja pierdzielę!
Nigdy więcej pułapek na muchy.