29 maja 2008
Popatrzcie: na portalu fashion doctors jest wywiad ze mną! Odsyłam 🙂
Archive for maj, 2008
28 maja 2008
Wczoraj o godz. 17.00 miałam spotkanie w Empiku przy Nowym Świecie w Warszawie! Poprowadził je ze swadą Bartek Szumowski. To była znowu wspaniała okazja do spotkania z przyjaciółmi. Wrażenia mam bardzo dobre. Może to i fajna formuła, że autor gada jak najęty, klienci Empiku chodzą za swoimi sprawami, ale zaintrygowani przychodzą do kawiarenki, siadają, patrzą, słuchają… Nawet pracownicy Empiku, których widziałam ze swego miejsca życzliwie nadstawiali ucha. Pozdrawiam ich wszystkich!
Dla mnie ten wieczór był szczególnie miły. Nie dość, że po „produkowaniu się” spędziłam cudowne chwile z najwspanialszymi przyjaciółmi na świecie, to jeszcze poznałam Małgorzatę Gutowską-Adamczyk, autorkę przezabawnej „Serenady”, „Niebieskich nitek”, „110 ulic”, „220 linii”, a także scenarzystkę „Tata, a Marcin powiedział”. Pani Małgosia wydaje jesienią kolejną powieść „Trzynasta poprzeczna”. Jest przemiłą osobą. Bardzo się ucieszyłam, że poznałam ją osobiście. Mówię wam: pod każdym względem było to sympatyczne doświadczenie! Moje pierwsze spotkanie w Empiku!
Na zdjęciach widzicie: Bartka prowadzącego spotkanie z autorką „Gonić króliczka” oraz panią Małgosię.
27 maja 2008
No to kupuję krajzegę. Jezus Maria! Popatrzyłam na stertę drewna zwiezionego na Smocze Pole na opał, na moją piłę spalinową i pomyślałam: potrzebuję krajzegi.
Okazuje się, że krajzega to nie jest prosta sprawa. Nie wiadomo, gdzie o nią pytać. Pomagają mi koleżanki. Właśnie przed chwilą dzwoniła Ewa. Wstrząśnięta.
– Słuchaj! Wszyscy faceci podnoszą ręce i krzyczą: niech pani tego nie robi! A broń Boże! To podobno jakieś straszne urządzenie!
Ewa jest bioenergoterapeutką, ma łagodne sarnie oczy i niesamowicie dobre serce. I wszystko to widać, jak na dłoni. Wyobrażam sobie miny mężczyzn, gdy Ewa z całą swą łagodnością i delikatnością pytała, gdzie można kupić krajzegę. Jeden z panów zapytał nawet bezczelnie:
– A co pani będzie tą krajzegą robić?
– Chłopa rżnąć – odparowała ze złością.
Ewa jest w separacji z mężem i wszelkie sugestie, że może sobie z czymś nie poradzić (w podtekście czytaj – jest niesamodzielna) wywołują u niej białą gorączkę. Ewa rzeczywiście radzi sobie świetnie.
Niemniej krajzega dalej jawiła nam się jako twór mityczny. Wieczorem zadzwoniła Małgosia. To wzięta scenarzystka, pracująca także przy takich telewizyjnych hitach: „Jak oni śpiewają” (poprzednie edycje) oraz „Gwiazdy tańczą na lodzie” (obecne edycje).
– Wiesz… Tak mnie naszło, że w naszym wieku, to oznaki starzenia mogą się pokazać – stwierdziła zafrasowana. – I wyobraź sobie, biegam po sklepach i kupuję kosmetyki. W manię wpadłam. Tu krem przeciwzmarszczkowy, tu antycelulitowy, tu balsamik….
– Taaa…. – przytaknęłam markotnie na myśl o tych oznakach, co to mogą w tym wieku wyjść.
– A ty, co kupujesz? – zapytała jak kobieta kobietę.
– Krajzegę – ożywiłam się, że mogę z kimś o tej mitycznej cholerze pogadać.
Po chwili milczenia Małgosia zaczęła chichotać.
–… Pilling to ona też może zrobić – wyła już w kucki przy słuchawce.
– Radykalny – dodałam kwicząc.
Małgosia kupuje kremy, a ja krajzegę. Trzy tygodnie temu obłowiłam się w kosę spalinową. Czyli jakąś logikę z zakupach przejawiam. Może tylko kierunek trochę nie ten…
PS. Zadzwonił właśnie pan Jarek z mojego ulubionego sklepu z narzędziami (świetnie ostrzy łańcuchy do piły spalinowej). Wynalazł mi pana Grzesia, który krajzegi robi. Będę ją miała w lipcu.
Jezus Maria!
Sami widzicie tę stertę drewna. Aslanek, nazywany Panem Kierownikiem, pilnuje jej zawzięcie. Krajzega naprawdę by się przydała!
26 maja 2008
Babcia codziennie przynosiła mi kanapki do redakcji. Wiem, jak to brzmi. Ale, ludzie! Jakie to były kanapki! Na chlebku wileńskim, z rzodkieweczkami, sałatą, puszystym serkiem, chudą polędwiczką. Gdy Babcia się spóźniała, z różnych pokojów wysuwały się zmierzwione głowy i zawsze ktoś pytał z nadzieją:
– Babcia już była?
Bo my się tymi kanapkami dzieliliśmy. Dla Babci ważne było jedno – w codziennych relacjach, jak smakowały kanapkowe delicje, padało zawsze to samo pytanie:
– A Krzysio jadł? Pochwalił?
Krzysio jest naszym sekretarzem redakcji. Kawaler, o wielkiej kulturze, ogromnej wiedzy, subtelny, wrażliwy i, jak to Babcia ujmowała, taki grzeczny! Dla Babci był to idealny kandydat na męża dla ukochanej wnusi. Dlatego co jakiś czas, ni stąd ni zowąd, wydawała znaczące westchnienia:
– Och, ten Krzysio...
I dodawała od niechcenia:
– Czy już ci się oświadczył?
– Nie, Babciu.
– A ty jemu? – drążyła niestrudzenie.
– Nie, Babciu.
– A kanapki jadł? Pochwalił? – roztrząsała porażkę ze zdumieniem. – To na co czekasz? Oświadcz mu się!
Upór Babci w kwestii Krzysia był całkowicie zrozumiały. Byłam już po rozwodzie, sama wychowywałam dziecko i, ku zgryzocie Babci, zaczęłam spotykać się z ROZWODNIKIEM! Babcia zniechęcała mnie do mojego partnera, jak tylko mogła. Jako ortodoksyjna katoliczka, rozwodnika nie życzyła sobie, i już!
– Tfu! Rozwodnik! – obrzydzała mi go, robiła awanturki, udawała, że się obraża. Pewnego dnia, widząc moją kwaśną minę, dociekała, o co chodzi.
– A, wiesz Babciu… Chyba i tak nic z tego nie wyjdzie… Bo wiesz, jego rodzina nie życzy sobie, żeby się spotykał z rozwódką.
W Babcię jakby piorun strzelił.
– Ot, durne ludzie! A cóż ty winna , że życie ci się nie ułożyło?!
Potem zaczeła robić o kanapkę więcej, dla „Tego, no wiesz…”. O rozwodnika chodziło. Ale i tak żarliwie modliła się, żeby nic z tego nie wyszło. I wymodliła. Nie starczyło jej tylko „zdrowasiek” na Krzysia. Krzyś jest nadal kawalerem, a ja, niestety, jeszcze mu się nie oświadczyłam.
25 maja 2008
„Gonić króliczka” podróżuje po świecie. Ponieważ jest to idealna książka na podróż i wakacyjny luz, jest zazwyczaj łykana w całości podczas wojaży. Sama widziałam wpisy na forach internetowych, gdzie czytelnicy entuzjastycznie wypowiadali się, że przeczytali „Gonić króliczka” jednym tchem w pociągu, czy pod namiotem w czasie weekendu.
Znajoma Małgosia Ż. zabrała „Gonić króliczka” na Kubę. Ania i Piotr K. pojechali z książką do Egiptu. Kochany doktor Artur P. wiezie właśnie „Króliczka” do Turcji. „Króliczek” był też na Dominikanie! I jak się okazało, świetnie się czytał także na łódce na Bugu.
Przy okazji: gorąco pozdrawiam czytelników tego bloga! Widzę, że mam regularnych zaglądaczy z USA, Kanady, Wielkiej Brytanii, Szwecji, Danii, Finlandii, Francji, nawet z Korei!!!
PS. Jak tylko zobaczę się z genialnym Piotrusiem, postaram się powklejać kilka opinii z forów internetowych na temat „Gonić króliczka”. Sama nie chcę się za to zabierać, bo nie umiem. Jeszcze coś zepsuję…
24 maja 2008
Faceci. To skomplikowana materia. W „Gonić króliczka” jest przedstawiony jeden prawdziwy wszawy dziennikarz i jedna prawdziwa męska zakłamana świnia. Reszta, to wypadkowa kapitalnych facetów, których wokół nas przecież pełno, nie? Choćby w mojej redakcji: chłopaki bystre, uczciwe, honorowe, przystojne. No, może z jednym, niedużym wyjątkiem.
Męska zakłamana świnia (pierwowzór Michała, byłego narzeczonego Jagody) faktycznie wyszła pewnej kobitce z domu i nie wróciła, bo jakoś tak zamieszkała po drodze z inną kobitką. Nie działo się to w imieniny partnerki, tylko w Wigilię. Powiedzmy, że facet zepsuł jej święta. Dziewczyna myślała, że teraz, to kaplica! Przed każdą Wigilią będzie dostawała spazmów, depresji i znienawidzi święta Bożego Narodzenia, co w naszej kulturze jest niemal przestępstwem i wbrew naturze. Na szczęście po trzech miesiącach odkryła, że oto spotkało ją coś najlepszego w jej życiu! Faceta skutecznie pogoniła (bo marzyły mu się powroty) i Wigilię traktuje nie tyle świątecznie, co dziękczynnie.
Wszawego dziennikarza nie rozkoduję, bo jest on nadal, niestety, dziennikarzem praktykującym, z wielką krzywdą dla tego wspaniałego zawodu.
W sprawie facetów ekspertką nie jestem, bo z żadnym nie udało mi się wspólnie przeżyć dłużej niż sześć lat. Obawiam się, że ich trochę idealizuję, a potem, bęc, spadam na ziemię. Niemniej lubię ich bardzo, w porywach to nawet do wielkiej miłości. Ale charakter mam paskudny, co po pewnym czasie utrudnia nieco miłość dwustronną. To zakończę tak: dobrze, że są.
21 maja 2008
Wczoraj podpisałam umowę na drugą książkę! Okazało się, że „Gonić króliczka” spodobała się czytelnikom (w ciągu miesiąca sprzedało się pół nakładu!). No to do roboty!
Nie było mnie cały dzień w domu. Przyjeżdżam, i od razu widzę, że coś jest nie tak. Koty z głupią miną patrzą w puste miski, a psy puszczają niemożliwe bąki! Okazało się, że mój syn Karol, w nerwowych chwilach zwany bachorem, nakarmił wszystkie psy kocią karmą. Tak skutecznie, że dla samych kotów nie został ani jeden chrupek.
Nie wyobrażacie sobie, jak obezwładniające są psie bąki po kociej karmie! Zwłaszcza te serdeczne, czyli puszczane w chwili szczęścia, że pańcia wróciła! Wietrzenie domu nic nie daje, bo smród wkręca się w futerka. Bachor miał szczęście, że spał, bo ja śpiących, kurde, nie tykam.
PS. Bachor to przystojny student III roku animacji kultury, z dużym poczuciem humoru. Sam potrafi się przedstawić z całą powagą: „Bachor Zaczyńskiej jestem”. Jest z kategorii „jakie to kochane dziecko”. Ostatnio, gdy nasz pupilek Aslanek (piesek) wskoczył na stół, bachor z właściwą sobie złośliwością stwierdził ponurym basem: „twój synuś wszedł na stoł”. I to by było na tyle o stosunkach rodzinnych.
Rany! Ale się cieszę, że byłam na tych Targach! Co prawda rola debiutanta wśród uznanych sław jest, nazwijmy to… symboliczna, ale atmosfera Targów jest cudowna! Tyle tu wspaniałych ludzi! I naprawdę, to cudowne uczucie, gdy wśród tylu wystawców i autorów, na półeczkach ustawiono „Gonić króliczka”! Nie mogłam w to uwierzyć! Super było! Naładowałam akumulatory tak, że nie mogłam się doczekać, kiedy siądę do laptopa, żeby… popisać! Ucieszyłam się, bo przede mną debiutowała na Targach inna debiutanka, którą znałam tylko z literackiego forum. To Kasia Michalak, autorka ogromnie zabawnej i romantycznej powieści „Poczekajka”. (Kasię widzicie właśnie na zdjęciu obok, a poniżej zamieściłam video zwiastuna jej książki) O jej debiucie było głośno, bo dziewczyna sama zainwestowała w kapitalnego zwiastuna książki w formie teledysku, wydała też kilka egzemplarzy swojej powieści, by posłać je wydawcom. Ci wkrótce zaczęli sami o nią zabiegać. Brawo Kasiu! „Poczekajkę” już czytam i zaśmiewam się do łez!
Był też Marcin Wroński, autor mojego ulubionego kryminału retro „Komisarz Maciejewski”. Marcin także był po raz pierwszy na Targach jako pisarz, więc powiedzmy, że też debiutował. Razem było nam raźniej. Ale on, to już stary wyga: ciągle spotykał dobrych znajomych, którzy okazywali się wziętymi pisarzami. Marcin opuścił nas wcześniej, gdyż gonią go terminy ukończenia drugiej części „Komisarza Maciejewskiego”. Egoistycznie pozwoliliśmy mu wcześniej wyjechać, bo nie możemy się doczekać dalszego ciągu losów komisarza. Marcin! Pisz!
Film:
I mój film:
16 maja 2008
Jutro, w sobotę, 17 maja, o godz. 15.00 na stoisku 206 w sektorze B – będą ja. Oczywiście w Pałacu Kultury i Nauki w Warszawie, na 53. Międzynarodowych Targach Książki. Trochę się denerwuję.
Natomiast 27 maja o godz. 17.00 będę w EMPIKU na Nowym Świecie w Warszawie. Też się denerwuję. W dodatku dzisiaj Dwór W Mościbrodach zaprosił mnie na spotkanie, niestety, też na 27 maja ( na godz. 18.00). Z przykrością musiałam odmówić z powodu kolizji czasu.
Na Tragi zabieram do podpisu książki Małgorzaty Musierowicz i Joanny Chmielewskiej, które kocham jak kogoś z rodziny. W końcu wychowywałam się pod ich książkowym okiem.
Pewnie dziś nie zasnę. Teraz idę do ogródka. Przekopię trochę ziemi. To mi dobrze zrobi.
12 maja 2008
Przyznaję, mam tę kobiecą przypadłość, nie pozwalającą mi rozróżniać prawo – lewo. Kierunki trzeba mi pokazywać palcem. Dlatego całkowicie rozumiem Aśkę. Gdy Aśka robi za kierowcę, a jej mąż Andrzej za pilota, dzieją się w samochodzie mniej więcej takie akcje:
– A teraz w lewo kochanie – cierpliwie podpowiada Andrzej.
Aśka zaciska zęby i wydaje z siebie syk przechodzący w histeryczny krzyk:
– Ale w KTÓRE LEWO???!!!
Wiele razy, gdy jechałyśmy z Baśką na kolejną wystawę psów w nieznane sobie tereny, musiałyśmy korzystać z podpowiedzi rdzennych mieszkańców: gdzie pojechać, gdzie skręcić, gdzie się zatrzymać. Po grzecznej wymianie zdań zawsze miałyśmy ten sam dylemat niepewności:
– Ale czy to „ich lewo”, to lewo, czy prawo?
I często okazywało się, że miałyśmy rację. Tłumaczono nam na odwrót. Ale i tak rekordy tłumaczeń na opak pobiłyśmy we dwie, razem z moją bliską kuzynką Beatą. Miałyśmy dojechać na imprezę, każda ze swego miasta. Ja już tam byłam i przez komórkę wyjaśniałam jej, jak ma jechać.
– Na rozstaju dróg skręcisz w prawo, potem jeszcze raz w prawo, no i w lewo – tłumaczyłam rozpamiętując przebytą drogę.
Za jakiś czas uświadomiłam sobie, że podałam wszystko na opak: zamiast w prawo trzeba było skręcić w lewo, i tak dalej… Próby dodzwonienia się do Beaty spełzły na niczym, bo straciła zasięg. Byłam przepełniona poczuciem winy i właśnie wpadałam w skrajną rozpacz, gdy nagle pod domek podjechała uśmiechnięta od ucha do ucha Beata.
– Jezu! Trafiłaś! A tak się martwiłam! – obskakiwałam ją w niebiańskim szczęściu.
Beata była szczerze zdziwiona moją ulgą i euforią.
– No, co ty! Czemu miałam nie trafić? – spytała podejrzliwie. – Przecież wytłumaczyłaś mi dokładnie, jak mam jechać.
Okazało się, że jadąc zrobiła dokładnie ten sam błąd, co ja tłumacząc. Lewo brała za prawo, prawo za lewo. Uznałyśmy wtedy, że geny, to potwornie mocna rzecz. Gdybyśmy były choć odrobinę mniej spokrewnione, pewnie pojechałaby w siną dal i nigdy nie dotarła na imprezę.