Archive for sierpień, 2008

admin

29 sierpnia 2008

Pan Grzesio ma twarde spojrzenie bystrych oczu, głowę ogoloną na łyso i zazwyczaj widzę go w wygodnym dresiku. W ciemnej ulicy ustąpiłabym mu miejsca. Ale pan Grzesio ma dobre serce, które mu mięknie, gdy widzi bezdomne pieski. Oczęta robią mu się bławatkowe i zachodzą łzami. Pan Grzesio zabiera ze sobą znalezioną bidę, dzwoni do mnie i ogłaszamy w mojej gazecie pieska do adopcji. Pan Grzesio miał sprawę w sądzie, bo, jak stwierdził „nie zdzierżył i wpier…ł gościowi, który bił psa”. Gość nie popuścił, policję wezwał. Lubię pana Grzesia strasznie. Przedstawię wam teraz zapis rozmowy telefonicznej między panem Grzesiem, a facetem, który zadzwonił, by adoptować psa. Ostrzegam: zapis tylko dla oczu i uszu powyżej 18 roku życia!

To ogłoszenie aktualne? Gdzie mam przyjechać? – pyta pan.

To ja do pana przyjadę. Warunki sprawdzę, porozmawiamy – grzecznie informuje pan Grzesio.

To co wy? Z opieki społecznej jesteście, że warunki sprawdzacie?

Nie z opieki, ale oddaję panu psa, a nie meble.

Mów pan, gdzie przyjechać, bo do mnie daleko.

A miał pan już kiedyś psa?

Panie, ja całe życie mam psy, znam się na tym. Nawet teraz mam jednego.

To po co panu drugi pies?

A bo tego sk….syna uśpic muszę, bo taki głupi. Co go spuszczę, to ucieka! Coś z nim jest nie tak.

To może z panem jest coś nie tak – oburzył się pan Grzesio. – A jak panu żona do sklepu bez pytania pójdzie, to też ją pan uśpisz?

Ty ch..u powiedz, gdzie jesteś, to ja do ciebie przyjadę! – zdenerwował się facet. – I se pogadamy, to cię rozumu nauczę.

Pan Grzesio usłużnie podał mu swój adres, już ciesząc się na spotkanie.

– Ty ch..u! Ja, k…a, cię namierzę. Wy, k…a, krawaty pierd….e, mundraki z Siedlec, wy k…a, mi warunki będzie sprawdzali! – nakręcał się facet i się rozłączył.

Za 15 minut zadzwonił ponownie.

Ty ch…u, w tych Siedlcach i tak cię znajdę sku…synu, wszystkie nerwy mi zszargałeś! Przyjadę ty sku…synu, ch..u jeden, tak mnie wkur…łeś, że przyjadę.

Ale nie przyjechał. To i dobrze, bo pan Grześ pewnie by znowu nie zdzierżył i znowu by poszedł do sądu. A przecież chciał dobrze. Tyle tylko, że zakończył ze zdziwieniem dyskusję z facetem, stawiając diagnozę:

– Pan jesteś nieźle jeb…ty!

A mnie sprawę zrelacjonował, kończąc wielkim westchnieniem:

– Burak jakiś, no nie?

Jasne. Straszny burak. Dobrze, że nie przyjechał i Pan Grzesio może spokojnie dalej opiekować się pieskami, a nie po sądach się ciągać!

admin

26 sierpnia 2008

Przytomna to ja nie jestem. Moja mama tak to ujmuje: Kaśka wyszła, Mańka przyszła. To o kumulację gości chodzi. Jest koniec wakacji i kto żyw, przyjeżdża jeszcze na Smocze Pole zakosztować wiejskiego powietrza. Zawzięłam się i postanowiłam: wytrzymam!

Basia i Robert wyjechali, ale było śmiesznie. Przez to fatum, które nad nimi wisi, jeśli chodzi o materię martwą. No wiecie: wypadnięty silnik, itp. Otóż ten silnik im chyba musiał wypaść, bo, czego się dotknęli, to pękało, spadało, tłukło się w drobny mak. Poszła więc szklana pokrywa od gara, mój pamiątkowy kubeczek od Pawła z USA, na którym były rysuneczki, jak jeśc homara.

Nie martw się. I tak na Smoczym Polu nie jadamy homarów – uspokajałam Basię, która już po pokrywce miała niejaką traumę i bała się dotykać czegokolwiek w kuchni.

Aczkolwiek w duchu pawełkowy kubek opłakałam. Na drugi dzień patrzę pod nogi i widzę „coś”. Zastosowałam technike wyparcia. To niemożliwe, żeby to było to, o czym myślę!

A, to! – Basia macha ręką. – Robertowi coś z kubeczka wypadło.

„Coś” było porcelanową łyżeczką do kompletu do kubeczka. Dostałam w prezencie komplet: czarny kubeczek do kawy z białym wnętrzem i białą łyżeczką wkładaną w uchwyt i biały kubeczek z czarnym wnetrzem i czarną łyżeczką wkładaną w uchwycik. No, cudo! W sam raz na kawę dla dwojga. To „coś” było rozbitą białą łyżeczką. Robert oczywiście się koszmarnie zdenerwował, wyszukał kropelkę i posklejał. Basia odchodziła od zmysłów.

Mariola, ja cię tak przepraszam! Kochana… ja… ja paczkę ci wyślę!

Pomna, że to nie ich zła wola, tylko to cholerne fatum, postanowiłam przeboleć łyżeczkę.

Co, ty, Basia, ja po prostu przyjadę i się zrewanżuję – uznałam sprawiedliwie.

Basia w poczuciu winy upiekła dwa ciasta (jedno po drugim, bo zeżeliśmy je jeszcze gorące z blachy). Gdy wyjechali, martwiłam się, aby fatum ich zaostawiło w spokoju.

Tylko raz coś grzmotnęło, ale dojechaliśmy – z triumfem zakomunikowała Basia po dojechaniu do Gdyni.

Czyli fatum odpuściło. Może się zadowoliło łyżeczką? Wzruszyła mnie jednak Basia. W dalszym ciągu biła się w piersi i nazywała dewastatorką, ale rozmowę zakończyła:

I wiesz co? Możesz przyjechać do mnie ze WSZYSTKIMI SWOIMI PSAMI!

O, kurcze! To jest coś. Basia to jednak gościówa. Zaprosić koleżankę z 12 psami na wakacje, to czyste szaleństwo. I za to ją kocham.

PS. Teraz na Smoczym Polu jest babcia z bliźniakami. Jak oni pojadą przyjedzie jeszcze Ola, córka kuzynów. A potem, to już chyba rok szkolny się zacznie, no nie?

admin

21 sierpnia 2008

Basia miała wczoraj dojechać na obiad. Obliczyliśmy, że jak wyjadą z Gór Stołowych rano, to akurat zdążą na Smocze Pole na porę obiadową. Pobędą u mnie do niedzieli i wrócą do Gdyni. Około południa zadzwoniła:

Jesteśmy 50 km za Częstochową. Właśnie wypadł nam silnik, a przynajmniej jego połowa. Jest dużo dymu. Siedzę w rowie i myślę, co robić. Chyba go zezłomuję, no nie?

No, nie. Od tej pory, mniej więcej co godzina przesyłałyśmy sobie komunikaty. Basia szukała tamtejszej pomocy drogowej i najbliższej wypożyczalni samochodów. Pomysł, aby wpakować się do pociągu był nierealny ze względu na liczbę bagaży (bądź co bądź – czteroosobowa rodzina).

Negocjujemy.

Czekamy.

Dzieciaki biegają, a ja, gdybym miała książkę, to rozciągnęłabym się na kocu i poczytała. Robert jest dziwnie spokojny.

Cholera, banki już zamknięte, a w bankomatach są limity.

Takie mniej więcej relacje otrzymywałam dosyć regularnie. Przed 19 Basia zadzwoniła:

Kupiliśmy Clyslera od tego pana co nas odholował i jedziemy do ciebie.

Ufff! No to są w drodze. Aczkolwiek szybki zakup wbił mnie po prostu w ziemię.

Dojechali o 1 w nocy. Wysypali się z auta w dzikich atakach śmiechu. Robert zrobi właśnie 550 km i miał niedosyt. Popadł, że tak powiem, w rutynę.

Podwieźć cię gdzieś? – pytał chichocząc. – O, duże podwórko. Można pojeździć w kółeczko.

On ma głupawkę – usprawiedliwiała męża Basia. – Ja zresztą też. Wiesz, jak zobaczyłam ten dym z silnika…

I znowu zaczęli się dziko śmiać. Co zrobili ze swoim samochodem?

Zostawiliśmy panu w rozliczeniu. Jego wartość się szacuje od 100 złotych do 3 tysięcy! – teraz i ja rechotałam jak łaskotana żabka.

Popatrzyłam na „nowe” auto i pochwaliłam. Co prawda szyba była obklejona reklamami „Centrum Pomocy Drogowej w Bełchatowie”, ale kto patrzy na takie drobiazgi.

Baśka, całkiem fajny samochód!

Basia i Robert aż kucnęli ze śmiechu.

Bo ciemno! – krzyknęli przez łzy równocześnie.

Mają jednego zgrzyta. Nie dotyczy nowej klapy, którą pan dorzucił im, aby wymienili po przyjeździe do domu. Otóż w Górach Stołowych zaprzyjaźnili się z dwiema rodzinami, które miały Clyslery.

Pomyślą, że im pozazdrościliśmy – zarechotał Robert. – I jeszcze zanim dojechaliśmy do domu, kupiliśmy takie auto, jak oni. Ot, snoby z nas okropne.
Potem przenieśli śpiące dzieciaki do pokoju gościnnego, wypiliśmy herbatę i poszliśmy spać.

* * *

Słoneczko już wyszło, a oni jeszcze śpią. To ja idę obejrzeć ten samochód w blasku dnia. Z czego oni się tak śmieli?

admin

19 sierpnia 2008

Bachor znowu pojechał do szpitala (na rehabilitację), a ja czekam na kolejną partię gości. Jeszcze dziś wieczorem przyjedzie moja bratowa Guciowa z bratanicą Olcią, a w czwartek dojedzie Basia z Gdyni z rodzinką.

Guciowa własnie skończyła remont, wyręczając fachowca. Fachowiec przyszedł pierwszego dnia i robił od 9 do 11.30, drugiego dnia od 10 do 12, a trzeciego dnia już nie przyszedł. Co znamienne, rozstawił swoją torebeczkę ze szpachelką, wałeczkiem, pędzelkiem i bucikami na zmianę. Codziennie pytam Guciową:

A po torebkę przyszedł?

– Nie przyszedł!I

I nie wiem czemu, mamy z tego wielką frajdę i rechoczemy jak głupie.

Guciowa remontowała więc dom sama, z moim bratem, zna się już na szpachlowaniu, przecieraniu, gruntowaniu i malowaniu. Trzy tygodnie im to zajęło.

W całym tym wakacyjnym pędzie, codziennie przy życiu i zdrowych zmysłach trzyma mnie Wiola, moja duchowa siostrzyczka. Nigdy nie miałam siostry, ale z Wiolą, to jakbym miała. To absolutnie cudowny człowiek, o wielkiej wrażliwości i szlachetnym sercu. Gadamy codziennie przynajmniej godzinkę. Wiola właśnie opowiedziała mi historię z wczoraj.

Niedawno razem z Piotruniem, jej mężem, kupili sobie… HUMMERA! Kurde! To samochód, który robi na ludziach piorunujące wrażenie. Wiem, bo przejechałam się nim, a właściwie byłam wieziona przez Piotra, bo ja bym się bała siąść za kierownicą tego cuda, że może coś dotknę i zepsuję. I tak, jak w sztuce króla „gra” cała jego świta, tak HUMMERA w życiu „grają” przechodnie, którzy na widok tego zjawiska po prostu stają i patrzą.

No więc Wiola robiła wczoraj zakupy w sklepie, a że zrobiła jej się opryszczka, kasjerka była nieuprzejma, opryszczka w tym momencie pękła – Wiola miała wszystkiego dosyć. Parła z koszykiem do samochodu jak buldożer, a tu kloszard łapie ją za rękę.

Nie dziś! – krzyknęła rozpaczliwie, bo pomysłała, że zaraz kogoś zabije i szkoda by było, żeby trafiło na i tak okrutnie doświadczonego przez los człowieka.

Ja nie chcę pieniędzy, tylko coś do jedzenia – usłyszała za plecami.

Dotarła jak burza do samochodu, powrzucała zakupy, a do reklamówki zapakowała połowę zakupionych wędlin i bułek. No i latała jak głupia po całym placu supermarketu, z rozwianym włosem, opryszczką, z tymi piorunami w oczach i szukała bezdomnego. Nigdzie go nie było. Ale biegała dotąd, aż go znalazła.

– Siedział schowany za śmietnikiem, w porwanych butach – opowiadała ze ściśniętym gardłem.

Dała mu prowiant i chciała uciec, żeby nie słyszeć podziękowań. Ale kloszard biegł za nią, dziękował, a ona uciekała i krzyczała, żeby tego nie robił, więc tak sobie pobiegali. Wiola dotarła w końcu do HUMMERA… i kopnęła go. Nie kloszarda, HUMMERA.

Sprzedaj go! Już mnie nie cieszy – zakomunikowała Piotrowi w domu.

Cała Wiola. MOJA SIOSTRA. Wiola także hoduje pomeraniany i ma jedno marzenie: oby ta rasa nie stała się tak popularna jak jorki. Bo to dla tych wyjątkowo wrażliwych i uczuciowych piesków byłoby prawdziwym nieszczęściem.

No dobra, muszę kończyć. Zbliża się pora codziennego ględzenia z Wiolą. Jak się nie wygadam, to pęknę. No wiecie: czasami człowiek musi, inaczej się udusi…

admin

16 sierpnia 2008

O szóstej rano Ania i Jaś odjechali na Śląsk. Wróciłam markotna do domu (jakoś smutno i pusto bez nich), włączyłam telewizor do porannej kawy. I od tego momentu siedzę i gadam mniej więcej tak:
Ja p……ę, ja p……ę, o k…a!

Wiem, brzydko, ale w szoku jestem. Oglądam TVN24 i nie wierzę w to, co widzę. Trąby powietrzne, zniszczone domy, gruzy jak po wojnie… Oczywiście od razu myślę o moim drewnianym domku, który pewnie złożyłby się jak pudełko zapałek, skoro lekko rozwalało grube mury i betony. No, i myślę o moich zwierzakach: jak je połapać, gdybym musiała się schronić w piwnicy, bo mam taką cudną ziemiankę, jak na amerykańskich filmach. Przygotowałam transporterki i jakby co, to popakuję je w tobołki i zniosę do kryjówki! Gorzej z końmi. One po prostu będą usiały uciekać. Jakby co, oczywiście.

Czekam teraz na telefon od Ani, jak dojechali, czy szczęśliwie. Jasiek dumny i blady paradował po peronie ze spluwą, którą dostał od Karola, swego idola. Gdy z kolegą licytowali się, kto ma fajniejszego brata, Jasiek stwierdził:

A mój brrrat… to jest nawet większy od mojego taty! Ten mój brrrat!

No i proszę, tylko Ania wyjechała, podłogi znowu przybierają matową barwę piasku z podwórka. Ech! Życie. Byłyśmy w Korczewie i Ania pomyślała marzenie przy Menhirze. Jestem pewna, że się spełni, cokolwiek by to nie było. Później wieczorem siedzieliśmy wszyscy przy ognisku, pod latającymi nad Smoczym Polem nietoperzami, przy zapalonych lampach w ogrodzie i było cudnie. Gdy byłyśmy w Korczewie, mojego bloga odwiedził właśnie 4 000 gość. Chciałam go „upolować” i mentalnie przesłać pozdrowionka, ale zaskoczył mnie. Ze statystyk wynika, że miesięcznie mój blog odwiedza 1 500 gości. Nie wiem, jak dla Ani, ale dla mnie to był wspaniały tydzień. I wcale nie dlatego, że Ania świetnie gotuje i umie zapanować nad moją bałaganiarską naturą. No, kurde, fajnie było, i już.

Godz. 12.20. Właśnie dostałam sms od Ani. Jej pociąg przejeżdża koło Radomska. Widzi zniszczone domy, połamane drzewa i słupy. Ja widziałam relacje z Radomska w telewizji. 80 domów zniszczonych. W Polsce, jak właśnie podano, zniszczonych jest 800 domów. Ludzie są w  rozpaczy. Zapowiadane są kolejne nawałnice. U mnie temperatura powietrza wynosi w tej chwili 27 stopni.  Jest parno i zanosi się na burzę.

I pewnie dziś dojdzie do 10 000 odsłony na moim blogu. W tej chwili jest równo 9 980. Tyle razy otwierano stron bloga w ciągu 3,5 miesiąca jego istnienia. Dziękuję Wam!  Acha, znowu mam czytelnika w Republice Korei. Gorąco go pozdrawiam!

Trzymajcie kciuki, aby mi domku nie zwiało!

admin

13 sierpnia 2008

Przyjechała do mnie na wakacje druga żona mojego pierwszego męża. Przywiozła ze sobą czteroletniego Jasia, przyrodniego brata Karolka. Mam teraz deja vu: oto biega mi po salonie malutki Karolek (tak są podobni). Na początku strasznie się martwiłam:

Jeśli Ania jest pedantką, to będzie u mnie cierpiała – myślałam z niepokojem mając przed oczyma 12 psów, z których 7 na co dzień przebywa w domu, nanosząc tony piachu z dworu.

Ale jest w porzo. Nigdy jeszcze nie miałam tak lśniących podłóg! Ania jest świetną babką: robi klopsy, zbiera ogórki i udaje jej się w dodatku zapanować nad absolutnym porządkiem w chałupie. Nie wiem, jakim cudem to jej się udaje, bo ja w tym czasie piszę i nawet mi na rękę nie wnikać w szczegóły.

Już pierwszego dnia Ania przeszła chrzest bojowy. Odebrałam ją z dworca i przywiozłam wprost w rojowisko moich ciotek i pociotek. Ot, akurat była nasiadówka grillowo-rodzinna na Smoczym Polu. Rodzinkę to ja mam specyficzną, choć kochaną. Moja mama od razu dała plamę przed Jasiem, który mimochodem wspomniał, że ma czapkę niewidkę.

Gdzie jest Jasio, gdzie jest Jasio? – kwiliła obłędnie, siedząc naprzeciw niego.

Tutaj jestem – ze zdziwieniem stwierdził Jaś, przyglądając się mojej mamie podejrzliwie.

Akurat zdjął czapkę niewidkę. Mama miała pecha i małego kaca moralnego, że taka jest ślepa, czy co.

Zlot ciotków i pociotków owocuje tym, że oplotkowuje się tę część rodziny, której akurat na grillu nie ma. No i bach! Po godzinie upojnych komentarzy na temat rodzinnych sekretów i niedyskretności, dojechała oplotkowana rodzina. Ania zwrot akcji zniosła dzielnie.

Jutro jedziemy z Anią i Jasiem do Korczewa, bo tam, w parku przy pałacu jest magiczny kamień Menhir. Moje życzenia spełnił, więc Ania się napaliła. Będzie wokół niego krążyć i dotykać i myśleć marzenie. Bo tak to się robi.

Co znamienne, niewiele gadamy o moim pierwszym mężu (za drugiego i trzeciego przewidująco nie wyszłam za mąż, co znacznie obniżyło koszty rozstania), czyli obecnym mężu Ani, ojcu Jasia i mojego Karolka. Ale to, co czasem nam się wypsnie, jest jednocześnie i znajome i zupełnie nowe. Widzimy go jednak inaczej. Ania bardzo go kocha, taką piękną, mądrą miłością, na jaką mnie nie było stać osiemnaście lat temu, kiedy się rozwodziliśmy. I tak sobie myślę, że ten świat jest naprawdę fajnie urządzony. Po wielu latach Karol zyskał prawdziwego brata (którego bardzo kocha), a moja rodzina Anię. Bo bardzo nam przypadła do serca. No i nie mogę przecież zapomnieć o tych błyszczących podłogach. Naprawdę, nie wiem, jak ona to robi?!

admin

12 sierpnia 2008

Pisałam już o moich forumowych przyjaciółkach Literatkach. Nie znamy się osobiście, jedynie z literackiego forum, ale jesteśmy sobie w pewien sposób bliskie. Wszystkie piszemy, doznając podobnych dylematów, przeżywając wzloty i upadki. Rozumiemy się. Więc jest fajna wirtualna przyjaźń. Poznaję je jeszcze bardziej, poprzez ich książki. Czytam je z wielką przyjemnością, bo co tu dużo mówić: babki są zdolne bystrzachy i mają klasę pod każdym względem!

„Wypadek przy ulicy Starowiślanej” Lucyny Olejniczak (Wydawnictwo Replika). Tą książką po prostu się delektowałam! A Lucy najnormalniej w świecie kocham, mimo iż jeszcze nigdy się nie spotkałyśmy. „Wypadek…” jest niezwykle ciepłą, wzruszającą i zabawną opowieścią o próbie odszyfrowania losu pradziadka, na podstawie starej notatki prasowej i tajemniczego zdjęcia. Poszukiwania bohaterki stanowią też tło dla wydarzeń z codziennego życia, emocji, tęsknot. Powieść jest napisana przepięknym „spokojnym”językiem, jakiego brakuje w naszej współczesnej literaturze. Pozwala smakować opis dnia, czy opowiadaną właśnie historię. Polecam „Wpadek przy ulicy Starowiślanej” każdemu! Ogromnie się cieszę, bo Lucy ukończyła właśnie drugą powieść. Czekam na nią niecierpliwie.

„Personiusz” i „Nominiusz” Karoliny Sykulskiej (Wydawnictwo Verbariusz). Ha! Od czego zacząć? W życiu bym nie przypuszczała, że delikatna damska rączka zetnie tyle łbów na tatarskich stepach i w samej Rzeczypospolitej, znanej nam z czasów Kmicia, czy pana Wołodyjowskiego. Obie pozycje to parodie powieści historycznych. Bardzo udane, trzeba dodać. Rzeczywiście, główny bohater (mocno pokręcony) Bieliński herbu Bielina spotyka na swej drodze zarówno Wołodyjowskiego, jak i Kmicica! Perypetii przy tym moc, a Karolina nie waha się używać miecza i szabelki tak, jakby od dziecka nie robiła niczego innego. Zgrabnie to robi i, rzekłabym, ze smakiem. Bo nie ma tu wyprutych flaków, broń Boże. Jest za to sporo humoru, świetnie prowadzona, wartka akcja, i… suspens, czyli zaskakujące rozwiązania. Nie przeczytałam jeszcze trzeciej powieści Karoliny „Plagiat”, ale zamierzam ją oczywiście zamówić na www.verbariusz.pl.

„Poczekajka” Katarzyny Michalak (Wydawnictwo Albatros). O Kasi już pisałam w relacji z Międzynarodowych Targów Książki. „Poczekajkę” czyta się wspaniale. Dowcip, mnogość barwnych postaci, trochę tajemniczości i magii… to wszystko składa się na klimat „Poczekajki”. Tytuł powieści nawiązuje do miejscowości Poczekajka, do której udaje się Patrycja, młoda lekarz weterynarii, niepoprawna romantyczka, kąpiąca krówkę Zośkę szamponem truskawkowym. Wokół Patrycji krąży czarny charakter, ale pojawia się także mężczyzna jej życia, o czym ona jeszcze nie wie (że to właśnie ten mężczyzna jej życia). Przy książce można płakać ze śmiechu, ale też ronić łzy wzruszenia. Dowcipne dialogi, zabójcze przemyślenia i tzw. prawdy życiowe bohaterki bawią do imentu. Ja obśmiałam się jak mops! Kasia zaszyła się właśnie w głuszy, by dokończyć „Zachcianek”, drugą część powieści. Czekam na efekt!

A teraz o moim ukochanym Literacie. To Marcin Wroński (jego zdjęcie jest we wpisie o Międzynarodowych Tragach Książki), autor kryminału retro „Komisarz Maciejewski” i jednocześnie redaktor mojej powieści „Gonić króliczka”. Uwielbiam klimat Maciejewskiego! Sami musicie zobaczyć (przeczytać) o czym mówię. Warto. Wyobraźcie sobie, że Wirtualna Polska ogłosiła plebiscyt na aktorów, którzy mogliby grac postacie z polskich kryminałów. Na pierwszym miejscu kogo widzę? Borys Szyc jako komisarz Zygmunt Maciejewski! Tak wybrali internauci. Wejście na tę stronę macie z bloga „Niedziennik autora”, a wejście na bloga macie tu obok, z prawej strony. Marcin skończył właśnie drugą część Maciejewskiego – „Kino Venus”. Ta powieść jest po prostu świetna! Genialnie poprowadził losy znanych mi z I części bohaterów. Wróżę mu, że powieść odniesie sukces, bo po prostu porywa, zatyka, ściska za gardło, każe zaciskać pięści. No, rewelacja! Oczywiście, wpadłam w rozpacz i kompleksy, że ja tak nie umiem. Normalka. Premiera „Kina Venus” odędzie się w październiku. Gorąco polecam!

Acha, Marcin nie udziela się na forum Literatek, bo nie ma jajników. Decyzja moich kochanych koleżanek forumowych jest nieubłagana: Literatki mają płeć, i tyle! Sorry Marcin. Lajf iz brutal.

admin

9 sierpnia 2008

Wczoraj, po bardzo długiej przerwie, pojechałam na wyścigi. Gonitwy odbywały się wyjątkowo w piątek, ale miało to związek ze Świętem Konia Arabskiego (w sobotę jest czempionat, a w niedzielę aukcja). W gonitwach brały udział konie przeznaczone do sprzedaży, więc ewentualni nabywcy mogli je zobaczyć w akcji.

No i potwierdziła się reguła, że owszem, mogę wygrywać, ale tylko za stawkę podstawową, czyli za kupon za 2 złote. W trzeciej gonitwie trafiłam fuksa, za którego zapłacili mi 178 zł. Dograłam go  w ostatniej chwili, bo po odejściu od kasy stwierdziłam, że mam porządek z samych faworytów, a nie zagrałam konika, który mi się podobał na padoku. Cyriak mu było i miał nr 4. Wróciłam, postawiłam na 4 i dograłam Bentleya z nr 3, bo jest to koń hodowcy, którego swego czasu poznałam (po kupieniu klaczy arabskiej Elizmy, dowiedziałam się, że jej matka przebywa u pana Duplickiego, więc pojechałam do niego, żeby obejrzeć mamusię mojej arabskiej królewny). No więc koń nr 3 należał do pana Duplickiego. Dograłam go przez uprzejmość, a potem zobaczyłam w programie, że jedzie na nim nieznany dżokej o nazwisku Krowicki.

Patrz, jaka idiotka jestem! – stukałam się z rozpaczą programem w czoło. – „Krowa” jedzie na koniu! Patrz i nie rób tak nigdy!

Była ze mną Justyna, która na wyścigi pojechała pierwszy raz. Konie typowała fantastycznie, szybko trafiła porządek, ale potem zrobiło się mocno fuksiarsko, więc było trudno. W pierwszej gonitwie było pechowo, bo spadł dżokej z naszego faworyta.

No i w trzeciej gonitwie konie pobiegły. Bentley pod „Krową” wyrwała z mety do przodu. Ot, pewne było, że nie wygra, bo kto tak forsuje konia od samego startu. Komentator z pewnym lekceważeniem relacjonował:

Bentley prowadzi… Bentley jeszcze w czołówce… Bentley…. Bentley…

Ale od momentu, gdy do celownika zostało 400 metrów, relacja sprawozdawcy zaczęła wyglądać tak:

Jeszcze czterysta metrów, a Bentley nie słabnie! Wychodzą na prostą… Bentley! Bentley prowadzi! Obok finiszuje Cyriak! Bentley, za nim Cyriak!!! Bentley!!! I Bentley pierwszy na celowniku, za nim Cyriak!

No i wtedy wydałam z sobie osławiony na Służewcu ryk zwycięstwa i wykonałam kilka hiphopowych figur. Potem wyrwałam sobie trochę włosów z głowy, bo gdybym była trochę bardziej uprzejma i zagrała na Bentleya zwyczajny (czyli na pojedynczego zwycięskiego konia), zapłaciliby mi prawie 450 zł. Tak, bo Bentleya nikt nie grał. A szkoda, bo ten koń biegł tak, że czapki z głów panowie! Fantastycznie walczył i pokazał klasę.

Potem trafiałyśmy jeszcze ze dwa porządki, ale ja się rozochociłam i grałam już niemal kombinacje alpejskie za… powiedzmy więcej niż dwa złote, więc zaczęłam przegrywać. Trudno. Nauka płynie oczywista: mam grać za 2 złote, i tyle!

Wracając musiałam wstąpić do McDonalds i kupić mcnugets. Bo to rytuał. Zawsze, gdy wygrywam, kupuję mcnugets. I jeszcze muszę je zjeść. Zdrowie stracę przez te wyścigi! Jeszcze nie odważyłam się naruszyć rytuału, bo lubię wygrywać. Nie wiem co będzie, jeśli McDonalds, na przykład, splajtuje. Ale bachor się za to ucieszył, bo przywiozłam mu frytki i jakieś tam bigmacki czy coś (nie powtórzę, bo składał zamówienie przez telefon, a ja tych świństw nie jadam).

Kurcze! Fajnie było znowu zobaczyć i usłyszeć galopujące konie! Jak ja kocham wyścigi!

admin

7 sierpnia 2008… 3 godziny później Właśnie dostałam maila od Marty Kucharz z mojego wydawnictwa RED HORSE . Przysłała mi skan z „Z życia wzięte”, któreż to czasopismo wręczało „Gonić króliczka” jako nagrodę w konkursie! Ale fajnie! Poza tym zajrzałam do recenzji zamieszczanych w merlin.p l. Oto co napisano ostatnio: Magdalena Mościńska, 18.07.2008: „Świetna! Gorąco polecam! Idealna dla tych osób, które potrzebują czegoś, co by ich szybko postawiło na nogi, pomogło wyjść z dołka psychicznego, wprawiło w dobry humor, dało trochę do myślenia… Nie tuczy jak „tona” czekolady, nie masz po niej kaca, nie odpowiadasz na mnóstwo pytań psychiatry, czekając na jedną odpowiedź, a za to zyskujesz dobry humor i to „coś”, czego ci teraz właśnie potrzeba…” Wiecie co? Dla takich chwil warto pisać! Nawet dla tej recenzji obok: Zuza diction, 18.05.2008 : „Banalna… ale sympatyczna. Nie doczekałam się aż takiej dawki humoru, jakiej po recenzji książki się spodziewałam. Taka troszkę Barbara Cartland przełożona na współczesność i realia naszej społeczności. Mogę polecić do przeczytania po czymś smutnym… ot tak dla odprężenia.” Ale jest też recenzja powyżej, widzimisie, 24.04. 2008 : „Romans? To nie dla mnie – pomyślałam, gdy ktoś polecił mi tę książkę. Dla spokoju sumienia (i otoczenia) z bardzo sceptycznym nastawieniem zasiadłam do czytania. I to był błąd. Ogromny… Powinnam wcześniej wybiegać psa i zrobić zapas herbaty, bo oderwać się było ciężko. Zabawne gry słowne, złośliwe celne komentarze naszej swojsko-polskiej rzeczywistości, rozbrajające dialogi – to wszystko czyni króliczka wartym pogoni.”

PS. Kurczę, nie mogę wstawić tego skanu, żebyście zobaczyli, a Piotrusia naszego geniusza komputerowego nie ma! Jest na urlopie! Musicie poczekać, aż wróci.

admin

7 sierpnia 2008

To ja tak szybko. Wczoraj byłam u laryngologa, żeby obejrzał moje gardziołko, ale tak trochę głębiej, przez lustereczko. Bo, kurde, coś mnie dusi. Pan doktor popatrzył mi w oczy i zapytał uprzejmie:

Jak duży ma pani odruch wymiotny?

Chodzi panu o to, jak dużo może być "treści"? – chciałam skromnie sprecyzować, robiąc jednocześnie rachunek sumienia, co też jadłam na śniadanie. Oj, mogło być źle!

Ale doktor wyjaśnił, że niektórzy już tak mają fizjologicznie, że nijak nie przeprowadzi się im się badania z lustereczkiem. Przez ten odruch wymiotny właśnie. Uznaliśmy, że trzeba spróbować, bo póki się nie przekonamy, nie będę wiedziała, jak to jest ze mną. Co tu dużo mówić: jakoś poszło. Treść została na swoim miejscu, a doktor zadowolony stwierdził:

Wszystko u pani w porządku.

To co mnie poddusza? Jeszcze żeby nocą… To wiadomo: zmora ze stajni przyszła za karę, że koni nie wyczyściłam. Ale w boży dzień?!

Nerwica? – niewinnie podsunął doktor.

I po cholerę tak pilnowałam tej treści? Można se było pofolgować. Nerwica! Ja! Jestem osobą szczęśliwą, ze spełnionymi marzeniami, mieszkam na łonie natury, nie mam zbytnich trosk… Nerwica!

Wyszłam z gabinetu, owszem, nieco zdenerwowana. Spotkałam Zbyszka.

Co słychać?Zbysze k zawsze jest miły i uprzejmy.

Głowę se muszę przebadać – odpowiedziałam z pasją, ale szczerze.

No, to musisz – stwierdził, gdy mu opowiedziałam co i zacz.

I ty Brutusie??!!! Ludzie, czy ja wyglądam na osobę z nerwicą?! To na pewno zmora. Tak. Jakaś nietypowa, bo nie plecie koniom grzyw, więc pewnie dlatego, wbrew mitom i legendom, dusi w dzień. No, i wszystko jasne. Nerwica! Też coś!


FireStats icon Działa dzięki FireStats