12 października 2008
Po pierwsze: serdecznie pozdrawiam Czytacza z Hiszpanii!
Po drugie: znowu pełnia idzie! Cholera. Przypomniał mi o niej pan Wrona, człowiek wielce uczynny, ale nieprzyzwoicie skrupulatny. Do tego stopnia, że ciąga po sądach sąsiadów, bo robią coś nie tak.
– Sąsiad chyba stawia płot bez zezwolenia. Do kogo to można donieść? – zapytał z przejęciem, wybudzając mnie z poobiedniej drzemki.
Pan Wrona uaktywnia się zawsze, gdy na pełnię idzie.
Na pewno przed pełnią napisali też list Czytelnicy z jednej z kamienic w Siedlcach.
– „I prosimy panią redaktor, aby przy pomocy policji usunęła tego lokatora” – zakończyli realcję tym optymistycznym akcentem.
Relacja dotyczyła alkoholika, który egzystuje przy świeczce (bo mu odłączyli prąd), wzniecając mniejsze i wieksze pożary. Ludzie się boją o życie, ja ich rozumiem. Nie wiem tylko, jak mam, na Boga, lokatora usuwać.
Na pełnię szło także tego wieczora, kilka lat temu, kiedy to namiętnie woziłam koński obornik w taczce. Moje konie stały wówczas u znajomej, która zajmowała się nimi na co dzień, a ja dojeżdżałam, oddając się takim przyjemnościom, jak pomoc przy czyszczeniu boksów. Wywoziłam ten gnój w taczce, gdy do znajomej przyjechał ówczesny dyrektor szpitala. Przywiózł córkę na lekcję jazdy konnej. Nasza znajomość była mocno oficjalna i, co tu dużo mówić, widzieliśmy się zawsze w raczej eleganckich okolicznościach. Znajoma instruowała dziewczę, ja dygałam z gnojem, a tatuś rozglądał się ciekawie w koło. No i zawiesił oko na dziewoi w walonkach, pchającej przed sobą kupę końskiego łajna. Oczy zrobił jak spodki.
– A to kto? – wyrwało mu się, bo już miał pewne podejrzenia.
Znajoma, oderwana od lekcji, zerknęła przez ramię i rzuciła od niechcenia.
– Zaczyńska.
– A co tu robi Zaczyńska?!
– Gnój wywala – poinformowała znajoma i wściekła, że ktoś zawraca jej głowę, wróciła do lekcji.
Dyrektor potem odjechał, ale do końca nie wiedział, czy to się działo naprawdę, czy ktoś go w konia robił. Dowiedziałam się o tej rozmowie o wiele później i o mało nie pękłam ze śmiechu.
A z tym gnojem to jest tak: gdy wymawiałam się od spotkań koniecznością wywalania gnoju, nagle towarzystwo pozazdrościło mi tej rozrywki. I nachalnie domagało się udziału w imprezie.
– Też bym powywalała – rozmarzyła się kiedyś Bożenka.
Ot, perwersyjne zabawy inteligentów!
Niestety, na uroki wsi, koni i gnoju całkowicie odporny jest mój szef. Pewnego wtorku chciałam zostać w domu, bo Malwa miała poprzedniego dnia kolkę. We wtorki odbywają się nasze „święte” zebrania (szef nienawidzi, gdy kogoś z nas na nim niema). Zadzwoniłam, tłumaczę jak człowiekowi, a tu, kurde, słyszę przez telefon jak szefowi gul skoczył i tętno nabrało galopującego rytmu. Pożarliśmy się strasznie. Resztę znam tylko z opowieści koleżeństwa, które miało do mnie pretensje, że szef robił z nich miazgę po kątach, zaraz po tym, jak jadowicie rozpoczął zebranie:
– Taak… no to redakcyjny koń zachorował – wysyczał.
A potem były jatki.
Dziś sobie myślę, że jak nic, szło wtedy na pełnię. Ale, od tamtej pory nie szargam świętości, czylizebrań nie omijam.
Burek i pan Roman też czują pełnię. Pan Roman ostatnio mocno gazuje na skuterku, oczywiście sam także mocno nagazowany. Burek na dźwięk zbliżającego się skuterka szaleje. Ma pyszną zabawę, gdy przez całą długość płotu ściga się z Romanem, ujadając zawzięcie. Niestety, wczoraj Burek nam dał nogę z podwórka i czekał na Romana na drodze. Przez całą długość drogi od nas do domu Romana słyszałam jazgot Burka i przeciągły jęk Romana:
– Kuuuuurrrrrrwwwaaaaa!!!!
Jasny gwint! Udawałam, że mnie nie ma. Po prostu obciach.