18 stycznia 2009
Nieee, no tak to ja mogę wracać… Powitanie z dobrze schodzonym szampanem to tygryski lubią najbardziej! A podróż była cudna. Justyna okazała się świetnym kompanem, a nasze instruktory to prawdziwy cud górskiej natury! No i nie ukrywam: jeszcze żaden sport nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak narciarstwo.
Dzień pierwszy
Poznajemy naszego instruktora pana Andrzeja. Gęby nam się uśmiechnęły od ucha do ucha. Niech Bóg błogosławi polskie góry, a konkretnie Bukowinę Tatrzańską!
Trenujemy zawzięcie na oślej łączce. Nie jest łatwo. Padamy na twarz, na boczki, na tyłeczki. Pan Andrzej cierpliwie podnosi nasze zwłoki. Oprócz nas na oślej łączce są tylko dzieci.
Wieczorem moczymy się w basenach termalnych (to jedne z najwiekszych w Europie). Jest bosko. Nasze ulubione miejsce to jaskinia, w której uprawiamy biegi pod prąd oraz baseny na zewnątrz: siedzisz w kostiumie w cieplutkiej wodzie, sięgasz ręką za siebie i bierzesz do ręki śnieg leżący na chodniku. Odjazd.
Dzień drugi
Idziemy na lekcję z bratem pana Andrzeja. Po drodze mijamy kilka stoków. Siłą rzeczy zatrzymałyśmy się przy małym kajtku, takim z pięć lat, który robił na nartach cuda: jeździł w nich pod górkę, i takie tam. Justynie wyrwało się szczertze z młodej piersi:
– Kurwa mać!
Justyna normalnie nie używa brzydkich wyrazów.
Wita nas pan Adam. Boże! Pobłogosław polskie góry jeszcze raz! W duchu przysięgam sobie, że nigdy nie pojadę w Alpy, bo tam takich instruktorów na pewno nie mają. Spreżamy się z Justyną tak, że na kolejnej lekcji tego dnia, już z panem Andrzejem – opuszczamy oślą łączkę i idziemy na PRAWDZIWY stok! A tam, niestety, było Różowe.
Różowe okazało się małą dziewczynką (w różowym kombinezonie), sięgającą naszych pośladków. Różowe było rakietą, wymykającą się prawom ciążenia i fizyki. Jeśli potraficie sobie wyobrazić krasnala, który urodził się z deskami podczepionymi do podeszwy, i który w chwili fantazji lub sytuacji podbramkowej przejeżdża na stoku między rozkraczonymi nogami dorosłych – to jest właśnie Różowe. Wpadłyśmy przy niej w totalne kompleksy. Pan Andrzej zdradził, że Różowe konwersowało z instruktorem słowami:
– Jestem mała, ale dobra, co?
Wieczorem poszłyśmy na nowy stok dla dorosłych, pięknie oświetlony. Miałam ze zmęczenia tak sztywne nogi, że zjeżdżałam z góry do samego dołu tylko pługiem, bo stok okazał się stromy. Był na tyle zdradziecki, że Justyna była pewna, że leży, tymczasem cały czas zjeżdżała w dół na plecach, wcale tego nie czując. Ratownik jechał za nią i darł się głupio:
– Pani się zatrzyma!
Ja po trzech zjazdach dałam sobie spokój, Justyna wyjeździła karnet do końca.
Dzień trzeci
Pan Andrzej pokazuje nam coraz to nowe rzeczy. Narty wciągają nas tak, że o niczym innym nie gadamy, nie myślimy. Zjeżdżamy do oporu. Szkoda nam każdej godziny. Po południu jedziemy do Zakopanego na Małysza. Z początku miałam o to do Justyny pretensje: przecież Małysz nie nauczy nas skakać! On będzie jeździł, a my będziemy stały, tak?! Ale na miejscu atmosfera mi się udziela: jest, że tak powiem, zajefajnie!!! Mamy pomalowane twarze i kapelusze z logo TVP1, niestety w kolorach biało-niebieskich, więc wszyscy patrzą na nas jak na dwie Finki. Dziwią się tylko biało-czerwonej fladze na naszych policzkach (malowali za jedyne 5 zł).
Na trybunach jest 25 tysięcy kibiców. Przedzieramy się przez dziki tłum, by być jak najbliżej barierki. Uf! udało się. Spoglądam przez ramię, a tuz obok mnie stoi… Marta Sosnowska, wiceprezydent Siedlec! Wyobrażacie sobie? 25 tysięcy ludzi, a my spotykamy się na Małyszu! Po zawodach poszłyśmy na winko. Co za kapitalny wieczór. Musicie wiedzieć, że pani wiceprezydent jest niesamowitą kobietą. To przykład babeczki, która robi zawrotną karierę, troszcząc się jednocześnie o dom i najbliższych (chcę powiedzieć, że gary nie są jej obce – żadne tam cateringi czy gosposie). Jest przy tym piękna, elegancka i taka… normalna. Super jest!
Dzień czwarty
Niestety, ostatni. Stok jest oblodzony, więc nabieramy zawrotnych prędkości. Ale jazda! Bosko! Pan od kasownika pomaga mi przy wjeździe orczykowym (niepotrzebnie, bo sama sobie radzę) i nagle gada mi do ucha:
– Umów się ze mną kobieto!
Orczyk wyrwał mnie do góry, zanim odzyskałam władzę w języku.
– Dzisiaj wyjeżdżam – mówię przy następnym wjeździe i znowu, sru!, orczyk porywa mnie sprzed oczu wielbiciela.
– Gdzie mam przyjechać? – nie daje za wygraną pan od kasownika, ale oczywiście orczyk znowu wybawia mnie z opresji.
Po ostatnim wjeździe Justyna mnie dogania na górze:
– Pan chce twój numer telefonu.
Jasne. Gdyby jeszcze był w moim typie! Ale to miłe.
Żegnamy Bukowinę. W Zakopanem, przed samym odjazdem, bankomat zeżarł mi kartę. Skunks jeden.
Powiem wam, że było bosko! Justyna jest bardzo odważna, co mi się podoba. Dotrzymuje kroku i tylko mimochodem wspomniała, że mam ADHD. Jakby ona nie miała! Szykujemy się na wyjazd jeszcze w marcu. I wiecie co? Nie cierpię snowbordzistów! No to chyba jestem narciarzem, co?