Archive for styczeń, 2009

admin

28 stycznia 2009

No i ciekawe, dlaczego ja akurat nie mogę czegoś robić na pół gwizdka? Przekleństwo jakieś, czy okrutna pomyłka natury? Dzisiaj nawet, zamiast tradycyjnie wywieźć rano taczuszkę świeżych końskich kupek z nocy, dla higieny stajni, zapociłam się przy całkowitym czyszczeniu boksów. A nadmieniam, że chora jestem. Gwizdek zrobił swoje.

Nie umiem na pół gwizdka pracować, kłócić się i trwać w uczuciach. Wszystko, kurde, musi być na wysokie C. Beznadzieja.

Wczoraj w redakcji kłóciliśmy się o miłość. I jak na złość, musiałam wyjść.

Broń miłości! – krzyknęłam do Justyny, której ręce już opadały.

Bronię! – zaperzyła się  z wypiekami na twarzy.

Bo Piotruś i Bono siedzieli na krzesełkach naprzeciwko siebie i narzekali, że miłość to trwa krótko, a potem to już nie miłość tylko „coś”. To „coś” nie brzmiało dobrze w ich ustach. Ja oponowałam, a Bono wrednie zapytała:

Taak? To ile czasu najdłużej byłaś zakochana?

O żesz! Nie zadaje się takich pytań rozwódce! Z bogatym stażem rozwodowym, że tak powiem. Bo jak mam wiarygodnie się wypowiadać na ten temat? Zwłaszcza, gdy nie umiem nic na pół gwizdka. Więc,  gdy tylko moje związki nabierały półgwizdkowego kolorytu, wolałam z nich rezygnować, by nie tkwić w szarościach, jakie towarzyszą takim związkom. Więcej barw i szczęścia ma życie samodzielnej, zadowolonej z życia singielki, niż smutnawej , rozczarowanej połowicy. Podejrzewam, że w oczach Bono, jestem straszną idiotką. Może jestem.

Tak. Gwizdek, tkwiący we mnie, życia nie ułatwia. Ciągle każe mi dokonywać wyborów. Czasem radykalnych. Trudno.

Ciekawe, czy z wiekiem to się zmieni? Że niby, ech, nie warto tak dzielić na czarne i białe… Cóż, mam nadzieję, że nie! Bo chyba życie straciłoby dla mnie smak. Przełknę nawet najgorszą gorycz, ale nie usłyszycie ode mnie cieniutkiego „piiiiii”… Niech już lepiej buzuje w kotle tak, że pokrywka podskakuje! Nie będzie pół gwizdka, i już!

admin

24 stycznia 2009

Paweł  bez nogi ma 27 lat i tak naprawdę to nie ma jeszcze ręki. No, niby ma, ale nią nie za bardzo rusza. Ręka jest cały czas w rękawiczce, bo dłoń strasznie marznie. Paweł stracił nogę rok temu w wypadku (jeździł TIRem i na Ukrainie zderzył się z innym TIRem). Nie ma szans na rentę, bo nie udokumentuje czterech lat pracy. Oficjalnie pracuje tylko rok. Wcześniej pracował na czarno.

Zdrowy, silny… nie myślałem, że coś się może stać. Jeździłem z „obrazkami”, pracowałem w Niemczech, to były całkiem niezłe pieniądze. Radziłem sobie.

Piszę o Pawle, bo postawił mnie na nogi, choć sam o tym nawet nie wie. Jest tak pogodny i wierzy, że wszystko będzie dobrze! Teraz zbiera fundusze na protezę nogi i nasza redakcja mu w tym pomoże.

Żona ma na głowie małego synka i mnie, starego dziada. Chcę się jeszcze na coś przydać – mówi, a oczy mu się śmieją. – Z tą protezą nie daję rady, bo ciągle się przewracam – pokazuje ordynarną rurkę wystającą z buta i kończącą się w połowie uda.

Paweł od dziecka musiał sobie radzić sam. Nawet, żeby skończyć technikum, to musiał już tak się zakręcić, aby mieć na bilety i książki do szkoły. Teraz mają z żoną tylko siebie. Bez rodziny, która by im pomogła.

Paweł trafił do mnie w momencie, gdy świat mnie przygniótł. Bo z Guciem nie jest zbyt dobrze. I ten spokój Pawła, te jego łagodne oczy i bijąca z nich dobroć, jakoś mi pomogły. Pokazały, że to cholerne życie tak czy siak, toczy się dalej. I że cały czas będzie się w nim przeplatało dobro ze złem, szczęście z dramatem.

Do historii Pawła dam wam link, jak tylko napiszę reportaż.  Może wy też mu będziecie mogli pomóc? Warto. Właśnie przysłał mi sms, podpisując się „Paweł bez nogi”.

A teraz trochę statystyk: dobiliśmy do 31 tysięcy odsłon bloga! Licznik pokazuje właśnie 13,5 tysiąca gości. Od kilku tygodni czyta bloga regularnie… Kuwejt! Pozdrawiam czytelnika serdecznie! Mamy też nowych czytaczy w Japonii, Chinach, Emiratach Arabskich i Federacji Rosyjskiej. Goście z Japonii i Chin bardzo skrupulatnie przeglądają wszystkie strony! Kocham takich czytelników. Zobaczcie: Polacy są wszędzie! I są bardzo ciekawi świata i ludzi. I widać, że jak coś polubią, to są wierni. Mojego bloga polubili. Super!

admin

19 stycznia 2009

Jestem twardzielem. Jestem twardzielem. Powtarzałam sobie to od rana, bo wiedziałam, że pójdę oddawać krew. Robiłam to już kilka razy, ale zawsze gdy chcą mnie ukłuć, rośnie mi ciśnienie. Mam tę najbardziej poszukiwaną grupę „O” Rh-. Ciągle jej brakuje.

Panie w stacji krwiodawstwa są bardzo miłe. Odnalazły moje dokumenty (oddawałam krew w specjalnym autobusie podczas akcji) i zaproponowały książeczkę krwiodawcy. Ucieszyłam się jak dzieciak. Jestem twardzielem!

A tu: łup! Leukocyty ponad normę, gdzieś mam jakiś stan zapalny. Nie wezmą mojej krwi.

Niech pani idzie z tą morfologią do lekarza, żeby panią zdyskwalifikował – westchnęła pielęgniarka.

Ale brzmi, co? Dyskwalifikacja. Fatalnie.

– Będę miała zababrane papiery – próbowałam pertraktować z panią doktor.

Yhmy… – potwierdziła beznamiętnie.

No, to ładnie zaczęłam moją karierę honorowego krwiodawcy! Mam przyjść za dwa tygodnie. Ale, nic to. Jestem twardzielem. Dzisiaj rano bardzo dziwnie się poczułam, gdy po wstaniu z łóżka założyłam kapcie zamiast nart. To było jak przeczucie katastrofy. No, i proszę! Zostałam zdyskwalifikowana, co moje ego przetrawia jeszcze do tej pory. Z marnym skutkiem.

Dziś przyszedł do redakcji pan ze skargą na nocne pogotowie stomatologiczne. Ciekawa sprawa, zajmę się nią. Na koniec rozmowy uśmiechnął się szelmowsko i z dumą wyciągnął wizytówkę ze zdjęciem cudnej amerykańskiej limuzyny: białej i długiej jak stonoga. Nie kryłam zachwytu.

Zawiozę nią panią do ślubu – uznał zadowolony.

A bez ślubu? Znaczy, jak będę miała taką fantazję? – spytałam z nadzieją.

Jasne! – pan najwyraźniej stwierdził, że nadajemy na tych samych falach.

To świetnie. Moje ego potrzebuje wsparcia. Jak to u twardziela. Co prawda twardziel i limuzyna jakoś mi zgrzyta cuzamen do kupy, ale efekt się w końcu liczy. Ładnie się ubiorę, wezmę pieska na rękę i każę się wozić. W końcu jest się tym twradzielem, no nie?

admin

18 stycznia 2009

Nieee, no tak to ja mogę wracać… Powitanie z dobrze schodzonym szampanem to tygryski lubią najbardziej! A podróż była cudna. Justyna okazała się świetnym kompanem, a nasze instruktory to prawdziwy cud górskiej natury! No i nie ukrywam: jeszcze żaden sport nie zrobił na mnie takiego wrażenia, jak narciarstwo.

Dzień pierwszy

Poznajemy naszego instruktora pana Andrzeja. Gęby nam się uśmiechnęły od ucha do ucha. Niech Bóg błogosławi polskie góry, a konkretnie Bukowinę Tatrzańską!

Trenujemy zawzięcie na oślej łączce. Nie jest łatwo. Padamy na twarz, na boczki, na tyłeczki. Pan Andrzej cierpliwie podnosi nasze zwłoki. Oprócz nas na oślej łączce są tylko dzieci.

Wieczorem moczymy się w basenach termalnych (to jedne z najwiekszych w Europie). Jest bosko. Nasze ulubione miejsce to jaskinia, w której uprawiamy biegi pod prąd oraz baseny na zewnątrz: siedzisz w kostiumie w cieplutkiej wodzie, sięgasz ręką za siebie i bierzesz do ręki śnieg leżący na chodniku. Odjazd.

Dzień drugi

Idziemy na lekcję z bratem pana Andrzeja. Po drodze mijamy kilka stoków. Siłą rzeczy zatrzymałyśmy się przy małym kajtku, takim z pięć lat, który robił na nartach cuda: jeździł w nich pod górkę, i takie tam. Justynie wyrwało się szczertze z młodej piersi:

Kurwa mać!

Justyna normalnie nie używa brzydkich wyrazów.

Wita nas pan Adam. Boże! Pobłogosław polskie góry jeszcze raz! W duchu przysięgam sobie, że nigdy nie pojadę w Alpy, bo tam takich instruktorów na pewno nie mają. Spreżamy się z Justyną tak, że na kolejnej lekcji tego dnia, już z panem Andrzejem – opuszczamy oślą łączkę i idziemy na PRAWDZIWY stok! A tam, niestety, było Różowe.

Różowe okazało się małą dziewczynką (w różowym kombinezonie), sięgającą naszych pośladków. Różowe było rakietą, wymykającą się prawom ciążenia i fizyki. Jeśli potraficie sobie wyobrazić krasnala, który urodził się z deskami podczepionymi do podeszwy, i który w chwili fantazji lub sytuacji podbramkowej przejeżdża na stoku między rozkraczonymi nogami dorosłych – to jest właśnie Różowe.  Wpadłyśmy przy niej w totalne kompleksy. Pan Andrzej zdradził, że Różowe konwersowało z instruktorem słowami:

Jestem mała, ale dobra, co?

Wieczorem poszłyśmy na nowy stok dla dorosłych, pięknie oświetlony. Miałam ze zmęczenia tak sztywne nogi, że zjeżdżałam z góry do samego dołu tylko pługiem, bo stok okazał się stromy. Był na tyle zdradziecki, że Justyna była pewna, że leży, tymczasem cały czas zjeżdżała w dół na plecach, wcale tego nie czując. Ratownik jechał za nią i darł się głupio:

Pani się zatrzyma!

Ja po trzech zjazdach dałam sobie spokój, Justyna wyjeździła karnet do końca.

Dzień trzeci

Pan Andrzej pokazuje nam coraz to nowe rzeczy. Narty wciągają nas tak, że o niczym innym nie gadamy, nie myślimy. Zjeżdżamy do oporu. Szkoda nam każdej godziny. Po południu jedziemy do Zakopanego na Małysza. Z początku miałam o to do Justyny pretensje: przecież Małysz nie nauczy nas skakać! On będzie jeździł, a my będziemy stały, tak?! Ale na miejscu atmosfera mi się udziela:  jest, że tak powiem, zajefajnie!!! Mamy pomalowane twarze i kapelusze z logo TVP1, niestety w kolorach biało-niebieskich, więc wszyscy patrzą na nas jak na dwie Finki. Dziwią się tylko biało-czerwonej fladze na naszych policzkach (malowali za jedyne 5 zł).

Na trybunach jest 25 tysięcy kibiców. Przedzieramy się przez dziki tłum, by być jak najbliżej barierki. Uf! udało się. Spoglądam przez ramię, a tuz obok mnie stoi… Marta Sosnowska, wiceprezydent Siedlec! Wyobrażacie sobie? 25 tysięcy ludzi, a my spotykamy się na Małyszu! Po zawodach poszłyśmy na winko. Co za kapitalny wieczór. Musicie wiedzieć, że pani wiceprezydent jest niesamowitą kobietą. To przykład babeczki, która robi zawrotną karierę, troszcząc się jednocześnie o dom i najbliższych (chcę powiedzieć, że gary nie są jej obce – żadne tam cateringi czy gosposie). Jest przy tym piękna, elegancka i taka… normalna. Super jest!

Dzień czwarty

Niestety, ostatni. Stok jest oblodzony, więc nabieramy zawrotnych prędkości. Ale jazda! Bosko! Pan od kasownika pomaga mi przy wjeździe orczykowym (niepotrzebnie, bo sama sobie radzę) i nagle gada mi do ucha:

Umów się ze mną kobieto!

Orczyk wyrwał mnie do góry, zanim odzyskałam władzę w języku.

Dzisiaj wyjeżdżam – mówię przy następnym wjeździe i znowu, sru!, orczyk porywa mnie sprzed oczu wielbiciela.

Gdzie mam przyjechać? – nie daje za wygraną pan od kasownika, ale oczywiście orczyk znowu wybawia mnie z opresji.

Po ostatnim wjeździe Justyna mnie dogania na górze:

Pan chce twój numer telefonu.

Jasne. Gdyby jeszcze był w moim typie! Ale to miłe.

Żegnamy Bukowinę. W Zakopanem, przed samym odjazdem, bankomat zeżarł mi kartę. Skunks jeden.

Powiem wam, że było bosko! Justyna jest bardzo odważna, co mi się podoba. Dotrzymuje kroku i tylko mimochodem wspomniała, że mam ADHD. Jakby ona nie miała! Szykujemy się na wyjazd jeszcze w marcu. I wiecie co?  Nie cierpię snowbordzistów! No to chyba jestem narciarzem, co?

admin

13 stycznia 2009

Jeszcze raz piszę, bo odkryłam niecny spisek za moimi plecami! Otóż wdepnęłyśmy jeszcze do redakcji. No, co?! Kochamy redakcję! Wlepiam się w internet, gdzie ten instruktor com go znalazła i tak mi przypadł do gustu, bo to już dzwonić trzeba! Aż tu nagle łowię jednym uchem, jak Darek i Piotruś instruują Justynę:

I nie pozwól, aby dorwała się do steru!

Jakiego steru?Justyna robi wielkie oczy.

No to nie pozwól, żeby dorwała się do czegokolwiek, co przypomina ster! – chłopaki tajemniczo kiwają głowami.

O, żesz! Owszem, pojechaliśmy w trójkę (Darek, Piotruś i ja), jak te muszkietery, zdobywać mazurskie wody. Owszem, chciałam trzymać ster, bo co innego, na Boga, na małej łódce można robić?! No i, owszem, namawiałam, żeby robić zwroty, płynąć w poprzek, robić slalom od brzegu do brzegu i takie tam.

Wiesz co ona robiła? Aferę! „Nic się nie dzieje! Nic się nie dzieje!” – przedrzeźniali mnie.

Koledzy!

Justyna sztywno patrzyła przed siebie.

Ale na Małysza pojedziemy? – zagadnęła mnie podstępnie.

No co ty! Małysz nie nauczy nas jeździć, na Małysza można tylko patrzeć, a co nam po patrzeniu? Mamy jeździć – zdziwiłam się.

No i oni wtedy SPOJRZELI NA SIEBIE. Porozumiewawczo, jak mi się wydaje.

Od razu zadzwoniłam do Guciowej i poskarżyłam się.

A dlaczego mówisz, że na łódce się nic nie dzieje? – pytała zdziwiona. – Cudnie jest. Cały czas coś się dzieje.

I ty Brutusie?!

Wnerwiona kazałam porównać wrażenia. No i okazało się, że ona była raz, jak burza była. Więc w zupełności ją rozumiem! U nas flauta była, czy jakoś tak.

A chłopaki, jak potem pojechali na Mazury beze mnie, to wrócili wnerwieni i nie chcieli ze sobą gadać. Jakoś tak głupio na mieliznę wpadli. Boje zlekceważyli. I wiecie co? Już nie pamiętam który do którego rzekł z pretensją:

Jakby Mariola z nami była, to byśmy się tak nie zaryli!

Jasne! Bo kto się z dziką radością darł, jak tylko boje widział? Ja! Bo w końcu coś się działo. No to, góry! Uwaga! Przyjeżdżam!

admin

13 stycznia 2009

No to jadę! Dziś wieczorem. Do Bukowiny Tatrzańskiej. Razem z Justyną będziemy się uczyły jazdy na nartach. Jeszcze tylko musze kupić owies dla koni (kończy się), żarcie dla psów (kończy się), ubezpieczyć chałupę (kończy się), kupić rękawiczki, kupić czapkę. Tina przyjedzie do bachora i zajmie się końmi, a także resztą żywiny. I panem Józikiem, jeśli się gorzej poczuje. O rany! Trzeba jeszcze kupić bilety!

Gaździna czeka na nas, nawet wyjedzie na przystanek, jeśli będziemy miały ciężkie bagaże.

Strasznie potrzebuję tego wyjazdu. Upewniłam się tylko, że Gucio nie ma w planach żadnych numerów, więc mogę jechać.  Przerwa w zapiskach będzie tygodniowa. W redakcji robią zakłady: wrócimy w gipsie, czy bez? Ja stawiam, że bez. Ha!

admin

11 stycznia 2009

Wdzięczność ma czasem przerażające oblicze. Ale to nie powód, żeby nie robić dobrych uczynków, nie?

Po pierwsze: Gucio dochodzi do siebie. Nie wiem, co wy mu tam przesyłaliście mentalnie, ale jest jak nowo narodzony prawie. Normalnie, ktoś był na haju! Przyznać się: kto? Bo ja też chcę! Tej energii ofkors.

Ale wracam do wdzięczności.  Otóż moj sąsiad pan Józik od lat leczy depresję. To starszy pan, cudowny człowiek, który kocha zwierzęta i jest samotny, bo siostra mieszka w drugiej części Polski. Zawsze w kieszeni nosi landrynki dla moich psich maluchów, jeśli przecisną się przez płot i polecą do niego żeby się przywitać. Pan Józik jest uważnym obserwatorem świata i życia i ma w związku z tym swoje oryginalne teorie. Gdy dostał ode mnie małego kotka, za jakiś czas zafrasował się czymś i wyznał:

On jest dziwny.

Dziwność polegała na stosunku kota do psów. Mianowicie atakował. A psy uciekały. Ale, pan Józik rozgryzł o co chodzi.

Bo to jest, proszę pani, KLON – poinformował mnie z naciskiem.

Przez jakiś czas się bałam, jak pan Józik będzie traktował klona, ale okazało się, że jest tolerancyjny i światowy, więc klon żarł kurze piersi, a pan Józik konserwy rybne, bo mu się nie przelewa. Cały pan Józik!

Ostatnie mrozy i wiatr źle panu Józikowi na zdrowie wyszły i się gorzej poczuł. Zaraz zamówiłam wizytę u mojej kochanej doktor Kwiatkowskiej, która ratuje moją rodzinę i przyjaciół w sytuacjach podbramkowych. Uspokoiłam pana Józika, że nie jest sam, zawiozę go osobiście, niech się nie martwi. Jeszcze przed wizytą pan Józik poczuł się lepiej i wizytę odwołał. Faktycznie poczuł się lepiej, mnie kamień z serca spadł.

– Niech pani przyjdzie o 10 z wiaderkiem – zadzwonił dziś rano z kategorycznym żądaniem.

Poleciałam zaniepokojona, nie pytając o nic. Pan Józik poprowadził mnie do obórki, wyciągnął królika i powiedział, że go zaciuka dla mnie. Z wdzięczności. Jezu!

Nie trzeba! – krzyczałam.

Trzeba – spokojnie przekonywał pan Józik. – Pani go przytrzyma.

Szit!

Nie mogę! – jęczałam. – Mam z tym problem. Z zabijaniem – doprecyzowałam.

To się pani odwróci – życzliwie poradził.

Uciekłam za józikową stodołę.  Wróciłam, jak pan Józik skórkę ściągał i puchate zwierzątko już nie było puchate. Wyglądało.., tak, że nie wiadomo, co to było. Mogłam już patrzeć. Dzielnie. Ale potem pan Józik wyciągnął drugiego królika. I też zaciukał, jak poleciałam za stodołę.

No i teraz mam dwa króliki w wiaderku.  Już wiem, co z nimi zrobię: zawiozę Guciowi. On dietę musi mieć po wyjściu ze szpitala, więc będzie jak znalazł. Oczywiście w tajemnicy przed Olką, która królika przez lata hodowała, więc na taki kanibalizm raczej zgody nie wyrazi. Ale, nie musi wiedzieć. A poza tym to królik wdzięcznościowy, no!

admin

8 stycznia 2009

Piszę krótko: Gucio będzie operowany rano, wszystko chyba zacznie się o 9.  Oczywiście, nie zasnę. Jutro mam dyżur w redakcji, ale nie wiem, na ile będę przytomna.

Kocham tych lekarzy, że tak walczą o Gucia. A Gucio jest twardziel, nie znam nikogo drugiego tak dzielnego. Wiem, że człowiek tak naprawdę jest w chorobie bardzo samotny, nawet, gdy ma przy sobie bliskich. Powiem wam, że trzymamy się dzielnie tylko dlatego, że On się trzyma. Nie skarży się, cierpi w milczeniu. Jak może, to dowcipkuje.

Jutrzejszej operacji boimy się bardzo. Bądźcie z nami. Gucio potrzebuje waszej dobrej energii i dobrego słowa. Ja też.

admin

7 stycznia 2009

Kochani! Modlitewniki w dłoń! Znowu musimy wspierać Gucia. W piątek będzie miał kolejną operację.

Zauważyliście, że trochę mniej piszę. Po prostu nie chciało mi się za bardzo śmiać, nie umiałam się za bardzo cieszyć. Bo Gucio się źle czuł. Dziś dowiedzieliśmy się, że czeka go poważna operacja. Poważniejsza od tej poprzedniej. Ciary nam trochę chodzą po plecach.

Wtedy pomogliście, to teraz też damy radę! O godzinie operacji jeszcze napiszę. I znowu pomyślimy o nim wtedy tak życzliwie, ok?

A u mnie dziś na gg było „zabił kamerdyner”! Ludzie, ale jak on zabijał! Vena szła uszami, czubkiem głowy, nie powiem, że i innymi otworami, bo głupio. Ale dymiło, aż miło. Od tej Veny, ofkors. (Dla niewtajemnicznych: opis na gg „zabił kamerdyner” znaczy, że piszę książkę, więc jak ktoś nie musi, to niech nie przeszkadza.) No, chyba tego, co dziś napisałam, to nie wyrzucę. Bo z wyrzuconych stron to już jedna książka by wyszła.

No więc kamerdyner tak szalał, że przypaliłam warzywa i łososia gotowanego… na parze. Myślałam, że to niemożliwe, ale jak najbardziej wykonalne. Łosoś był na górze i mu nic oprócz zapachu, ale warzywa zmieniły kolor na brunatny! Nie wiem czy to załatwiła ta czarna para z czarnego od przypalenia garnka, czy może jakaś temperatura. Myślałam, że nic mnie już na tym świecie nie zdziwi.

W dodatku rumor raz mi przerwał pisanie, ale nie sprawdzałam od razu. Dopiero za jakiś czas. Okazało się, że koty wlazły do pokoju gościnnego i musiały nieźle szaleć. Firanka zerwana ze szczętem, kominek na zapachowe świeczuszki (pamiątkowy – od Ani W!) rozbity, plakat Aslanka z Gdyni zerwany ze ściany. Uuch!

Jeszcze tylko gówna brakuje – pomyślałam.

Koty nie zawiodły. Gówienko leżało na ozdobnej poduszce.

I jak ja mam pracować twórczo?! Bez kucharki i bez opiekunki do zwierząt?  W dodatku głodna, bo nie wiem, czy tego łososia zjeść, czy za karę dać kotom!

Dobra. Kamerdyner woła.  Gud baj!

admin

6 stycznia 2009

Nie wszyscy są przytomni w tym Nowym Roku. Taki Tomaszek, na przykład. Wchodzi do redakcji, staje jak wryty i patrzy na mnie i Justynę.

Myślałem, że jesteście na kajakach – mówi zdumiony.

My patrzymy zdumione nie mniej.

Chodzi ci o narty? – pytam w olśnieniu.

Właśnie! – z triumfem krzyczy Tomuś, że jednak coś mu się wydawało właściwie, tylko pory roku nie zauważył.

A już myślałam, że on tak o naszych butach – bąknęła Justyna z pewną ulgą.

A Tomuś potem się zamyślił i już tak zamyślony pozostał do końca dnia.

Podczas mojej nieobecności (urlop) w redakcji działy się rzeczy ścinające krew w żyłach. Wszyscy poszli na badania mianowicie. Serca. Wyniki wypadły, że tak powiem blado.

Część kolegów patrząc na wykresy od razu wzięła zwolnienia – poinformował mnie Darek skrupulatnie.

Na dzisiejszym zebraniu panowie się ofiarnie licytowali na punkty.

Ja mam 13 – Szef zrobił minę pokerzysty.

Ja 12Piotruś utrzymał konwencję gry i rzucił przez zęby niczym „sprawdzam”. – Zbychu też.

Też?! – ożywił się Szef.

Nic nie rozumiałam. Aż przyszły moje wyniki, bo badania musiałam zrobić dziś rano.

Mam 5! – walnęłam potem po oczach.

Okazało się, że im mniej punktów tym lepiej, więc jasne już, kto w razie potrzeby będzie w redakcji nosił worki z cementem. A swoją drogą: chłopy młode, jak dęby, więc jakim cudem uzbierali tyle punktów?! Potem za nimi niewiele już jest. W tej skali, oczywiście.

Rozkręciłam się i muszę popytać, czy będą jakieś jeszcze badania. Na razie mam pewność, że w przyszłym tygodniu na stoku to na serce nie zejdę, jakby co. Na tę okoliczność (stoku) kupiłam właśnie śliczną kurtkę narciarską.  Leży tuż przy mnie i psy po niej depczą. Specjalnie. Żeby nie wyglądała na taką nową. No bo to kicha, żeby baba po czterdziestce dopiero uczyła się jazdy na nartach! Przynajmniej kurtka będzie wyglądała na doświadczoną. No, taki mam tok myślowy.

Troszkę mam obaw, ale pewną pociechą jest te „5” z dzisiejszych badań. W razie kryzysu będę to sobie powtarzać jak mantrę:

Pięć! Pięć!

Zawsze to jakaś pociecha. Że przynajmniej w jednym mi się udało.


FireStats icon Działa dzięki FireStats