13 października 2009
Bono i Piotruś przygotowali dla nas warsztaty – trening interpersonalny na temat naszej strony internetowej. Na początek posłużyli się starym chwytem, który to miał sprawdzić naszą kreatywność. Każdy z nas ( z Szefem włącznie) dostał karteczkę, której nikomu nie można było pokazać. I musieliśmy odegrać to coś napisane, nie używając słów.
Patrzę: na mojej karteczce napisane – lis.
– A teraz pokażcie kim jesteście, nie używając słów. I odnajdźcie swoją parę – rozkazali trenerzy.
O, proszę! Czyli jest jeszcze jakiś drugi lis na sali! Od razu zaczęłam krążyć na ugiętych nogach, skradając się i machając za własnym zadem ręką, niczym lisią kitą. Gdzie ta moja druga połówka?! Co do kogo podeszłam, ten z nadzieją patrzył na mnie, że może jestem od pary, tylko się tak wygłupiam. Ta nadzieja w ich oczach była trochę myląca, więc dla upewnienia łamałam reguły i konspiracyjnie pytałam szeptem:
– Lisek? Lisek?
Nadzieja gasła w oczach kolegów, a ja ruchem posuwistym i z falującym zadem ruszałam dalej.
Trzeba przyznać, że koleżeństwo stało jak kołki i już myślałam, że oprócz mnie, wszyscy mieli napisane: „klocki lego” lub „drewniane żołnierzyki”. Tylko Krzyś dzielnie machał skulonymi ramionkami i dreptał. Po chwili kolega Darek kwiknął z radości i dodreptał do Krzysia.
– Pingwiny – myślę sobie. – Ale, gdzie mój lisek?
Mirek stał wyprostowany i robił rękami takiego zygazaka, jakby rybka szybko płynęła.
– Ale to nie żmija, ale to nie żmija – powtarzał z rozpaczą pod nosem.
– Lisek też nie – stwierdziłam. – To kim jesteś, taki wijący?
– Lisek? Lisek? – usłyszał Tomuś. – Ja jestem lisek.
No, świetnie.
– To czemu nie chodzisz jak lis? – pytam z pretensją.
– Bo macham ogonem – wyjaśnił Tomek.
– Akurat!
– No, trochę nie widać – przyznał z pokorą Tomuś.
Jak już się odnaleźliśmy, rzuciliśmy się zachłannie na zygzaki Mirka. Co to do cholery jest?
– Ośmiornica – wyszeptał zdesperowany Mirek. – Jak to pokazać?
Na wszelki wypadek rozcapierzył wszystkie palce i wytrzeszczył oczy.
– Etam, to nie tak się robi – nie wytrzymałam i zademonstrowałam po swojemu ośmiornicę.
Efekt był taki, że Szefowi błysnęło w oku. Ze znaną mi już nadzieją. A stał do tej pory nieruchomy jak Winetou na szczycie skały – dumny i wyprostowany – i jak ten biedy Mirek miał zgadnąć, że Szef to ośmiornica od pary?
Gdy potem dzieliliśmy się wrażeniami z koleżeństwem, kolega Darek koniecznie chciał wiedzieć, jak zrobiłam ośmiornicę. No to zrobiłam ją znowu. Kolega Darek mało nie spadł ze śmiechu z biurka, na którym nonszalancko przysiadł, a jak już doszedł do siebie, dobił mnie szczerością:
– No, nie mam pewności, czy nie pokazałaś meduzy.
Za tę ośmiornicę, to chcieliśmy nawrzucać Piotrusiowi. Skąd taki pomysł?! Okazało się, że Piotruś przeszedł taki trening na Krymie i miał za partnerów Ukraińców, którym musiał pokazać ośmiornicę właśnie. I najwyraźniej chciał zrzucić z siebie tę traumę na barki koleżeństwa.
– To ty jak ją pokazałeś? – chciałam wiedzieć, jako samozwańczy ekspert od ośmiornic.
No i Piotruś pokazał: wyciągnął przed siebie osiem palców i poklepał się po nodze.
Teraz ja mało się nie przewróciłam ze śmiechu. A Darek się nie zna! Pokazałam ośmiornicę jak żywą. Żadną meduzę! Wierzcie mi.
Aha. A Krzyś i Darek nie byli pingwinami. To były kaczuszki.
…Meduza!… Też coś!