24 lutego 2010
Na mszę za Gucia zjechała cała rodzinka. Wysypaliśmy się po mszy z kościoła garnizonowego i zrobiliśmy spektakl pod tytułem: „A gdzie ciotka? A gdzie wujek?”. Może nawet lekkie zbiegowisko się zrobiło wokół nas, nie przeczę, bo często jakoś tak wychodzi, że bywamy w centrum uwagi. Ciocia Basia miała zafrasowaną minę i spuchnięty nos z krwawą szramą.
– To ona mnie tak załatwiła! – pokazała mściwie palcem własną córkę, niejakiego Sopelka.
Sopel spojrzała niewinnie gdzieś w górę, na gołębie na dachu kościoła. Wypadało cioci współczuć, ale mina kuzynki była niepokojąco na krawędzi histerii.
– Na prochach byłaś? – zagaiłam Sopelka uprzejmie. – Czy cię wkurzyła?
Sopel zadarła głowę jeszcze wyżej, bardziej już na chmury niż na gołębie, a ciocia Basia przeszła do szczegółów.
– Otworzyła drzwi do samochodu jak ja się nachyliłam. Aż się przewróciłam. Na plecy. W śnieg. Z rozłożonymi rękami! Jakby nie mogła poczekać.
– To ty mogłaś poczekać! – Sopel twardo broniła swej niewinności.
Uznałam, że lepiej będzie, jak wyjaśnią to sobie same. Podeszłam do cioci Jadzi.
– Cześć krasnalu! – chwyciłam ją w morderczy uścisk, bo Jadzieńkę kocham nad życie.
– Wielka się znalazła! – bąknęła ciocia Jadzia, ale nic więcej nie komentowała, bo Sopel stała blisko.
Może bała się, że dostanie w nos, jak siostra.
– Idźcie, idźcie! – wydawała komendy moja mama. – Tamujecie ruch!
Fakt.
Po cmentarzu pojechaliśmy do mojej mamy na obiad. Próbowałam opowiadać, co u mnie słychać, ale ciotka Grażyna rozczarowana mamrotała:
– Czytałam… czytałam…
Cholera, nie wiedziałam, że mój blog utrudni mi okołoobiadową konwersację!
Na obiedzie wszyscy ciekawie przyglądali się Tinie, narzeczonej Bachora. Nie da się ukryć, że Tina także ciekawie przyglądała się rodzinie, do której niebawem wejdzie, jak to się mówi. Przez chwilę wpadłam w panikę, czy aby nie wyciągnie pochopnych wniosków. Może lepiej ją było wprowadzić w rodzinne meandry po ślubie, żeby już nie mogła się wycofać. Ale, Tina pierwsze starcie zniosła całkiem nieźle. Wyjechaliśmy z rodzinnego obiadku jako pierwsi, bo czekał na nas głodny zwierzyniec.
– No to teraz nas oplotkowują, a Tinę najwięcej – z satysfakcją stwierdziłam na klatce schodowej, gdy tylko zamknęliśmy za sobą drzwi.
– A skąd wiesz? – zdziwiła się Tina.
– Dziecko! – prychnęłam z wyższością. – Sama to robię!A ty jesteś nowa, to o kim innym mają gadać?
Cóż, krew to krew! A Tina przywyknie.