2 kwietnia 2009
Ale z nas świnie! Normalne świnie bez współczucia, mówię wam. Taką mam refleksję po wczorajszym spotkaniu. A drugą: że marzenia spełniają się czasem w dziwny sposób. Jak to z kurnikiem
Koleżeństwo przyjechało wczoraj do mnie na pieczone jabłka. Już podczas powitania mało nie zamordowałam Piotrusia. Ubrałam się bowiem w moją odlotową koszulkę z psychopatycznym klaunem. Nie da się jej opisać. Ma na froncie wizerunek mocno rozczochranego klauna z psychodelicznym uśmiechem, podnoszącym włosy na głowie. Czasem używam tej koszulki jako piżamki. Gdy Bachor widzi mnie w niej o poranku, dostaje konwulsji ze śmiechu i twierdzi, że ma potem wybitnie udany dzień. Podobno ja i wizerunek na koszulce jesteśmy rano bardzo podobni. No więc wczoraj, na powitanie, wyskoczyłam przed Piotrusia i gestem ekshibicjonisty obnażyłam się, pokazując klauna na klacie i uśmiechając się tak samo jak on. Wrażenie było chyba piorunujące, bo Piotruś nagle przymknął oczy, położył rękę na sercu, zaczął urywanie oddychać i wydawać z siebie dźwięki:
– Eee, yyyy, aaa…
Koleżeństwo udzieliło mi nagany, bo Piotruś nie mógł się śmiać.
– Nie mogę się śmiać, kichać i smarkać – powiedział cały zbolały. – I muszę mieć fotel z oparciem.
A wszystko przez jego obrażenia. Piotruś robił z tych obrażeń wielką tajemnicę, ale dopytywałam się o nie tak długo, aż zrezygnowany opowiedział, jak się ich nabawił. Ryczeliśmy ze śmiechu do łez. Normalnie świnie z nas, zupełnie pozbawione współczucia. A potem Darek zauważył, że Piotruś opowiada o obrażeniach tak, jak kiedyś nasz redakcyjny kolega Zbysio, któremu tak skutecznie zasugerowaliśmy, że już umiera, że poszedł na długie zwolnienie… No, mówię, że świnie z nas okropne. I znowu ryczeliśmy jak bobry, a Piotruś był na granicy śmiertelnego zejścia.
Koleżeństwo było wczoraj świadkiem, jak perfidnie spełniają się marzenia. Otóż marzę o ślicznym kurniczku, w którym chcę trzymać ze 4 kurki na prawdziwe jajka. Rozumiecie: rano do kurniczka, potem na patelenkę, dodać szczypiorku z ogródka, i takie tam… Miodzio! Zadzwoniłam do Tomaszka, z którym zalewaliśmy fundamenty pod mój dom (tzw. złota rączka), pytając, czy zbuduje mi kurnik. Tomaszek pomyślał i mówi:
– Dziadek ma taką budę, gołębie w niej trzymał, to ci przywiozę. Nadaje się na kurnik.
O mało mnie zemdlałam ze szczęścia, że moje marzenie ma się spełnić tak szybko! Ot, zaraz przyjedzie kurnik!
Kurnik przyjechał. Reakcje koleżeństwa były zgodne.
– Na Hiltona nie wygląda – krytycznie ocenił Darek.
– Jakaś gospodyni cieszy się, że pozbyła się takiego Gargamela z podwórka i to przed świętami – dodała Justyna.
Tylko Piotruś (na którego zawsze można liczyć, nawet jak jest obolały!) powiedział pocieszająco:
– Oj, zasadzisz sobie taką bylinę, ona szybko go zasłoni.
Tu podał nazwę byliny, której za cholerę nie mogłam zapamiętać. Brzmiało jak timbuktu. Co spojrzałam potem na niehiltona, to pytałam:
– Co mam tam zasadzić? Trupelozę?
Piotruś przymykał oczy, kładł rękę na sercu, dyszał i wydawał te swoje „eee, yyy, aaa”. Darek wpadł na to, że to timbuktu brzmi podobnie do czegoś, co było na jachcie i pod czym podobno siedziałam. Tłumaczył, że to coś służy do podnoszenia czegoś innego (nigdy nie zapamiętam tej żeglarskiej terminologii).
– A ja to podnosiłam? – wolałam wiedzieć, czy miałam do czynienia z tą trupelozą czy timbuktu.
– Nie, ty sterowałaś – stwierdzili zgodnie chłopaki, a Piotruś znowu zaczął wydawać te dźwięki na przydechu. (O moim sterowaniu już pisałam na blogu).
Piotruś czasem zagląda na bloga, więc mam nadzieję, że napisze, co mam zasadzić i pod czym siedziałam, to będziecie wiedzieli.
Dziś od rana oglądam mój niehiltonowski kurnik i zachodzę w głowę, jak go upiększyć. Nie wiem, czy sama trupeloza wystarczy. Na razie, na wszelki wypadek, wstrzymam się z marzeniami.

2 kwietnia, 2009 o godz. 10:21
Ojej, czemu ja nie mieszkam gdzieś bliżej, żeby wpadać do Ciebie od czasu do czasu i odśmiać się zdrowo 🙁
Lubię te Twoje wpisy z życia wzięte 🙂
2 kwietnia, 2009 o godz. 10:44
Nadmieniam, że pieczone jabłka wyszły nader udanie, braliśmy dokładki! Jak przyjedziesz, to zaserwuję ci to cudeńko!
2 kwietnia, 2009 o godz. 11:53
Twoja „trupeloza” to topinambór.
Lina służąca do podnoszenia bomu, pod którą siedziałaś na jachcie, to topenanta.
Marzenia czasem się spełniają.
3 kwietnia, 2009 o godz. 7:31
Ha! No i weź to zapamiętaj! Topinambór i topenanta. Mówiłam, że podobne do trupelozy i timbuktu! Ale dzięki za wyjaśnienia. ZAWSZE na ciebie można liczyć.