29 marca 2010
Na squasha spóźniłam się przez żaby. No tyle ich było na drodze, że wysiadłam i osobiście, własnoręcznie, przenosiłam je z jezdni na dalekie pobocze. Szkoda mi było biedactw, bo spory odcinek drogi był upstrzony rozjechanymi plackami, które wcześniej zapewne miały rączki, nóżki i ślicznie skakały. No, masakra.
Magda już waliła piłką o ścianę. Schudła jeszcze bardziej i wyglądała jak sprężynka. Znaczy giętka taka jakaś i zwinna. Marzenie. Przyznała, że już od kilku miesięcy dwa razy w tygodniu gra z trenerem. I zaraz poczułam, co to znaczy.
– He, he… – grzecznie zaśmiałam się, gdy puściła mi piłkę w sam różek sali i ona (ta piłka) mi zrobiła tak „plask”.
Nie do odebrania.
Po chwili to samo. Patrzę, a Madzia takie jakieś wredne zadowolenie ma w oczach. I znowu: sru! Nie do odebrania.
– To było z premedytacją – stwierdziłam jeszcze spokojnie, ale z naganą.
Magda nie dopowiedziała tylko: bach! Znowu nad samą dolną linią, po drugiej stronie kortu, niż ja jestem. I wydała z siebie takie zadowolone „Ha!”.
O żesz!
– Myślałam, że gramy towarzysko, a ty mi tu z premedytacją walisz! Biegać muszę! – grzmię już nie kryjąc wyrzutu.
– A, co ty myślałaś! Jak grać to grać! – Magda w odpowiedzi posłała taką piłkę, że cudem tylko ją odebrałam.
Ach, taaak!!! To ja tu mam pozytywne nastawienie, dobry uczynek zrobiłam, żaby z drogi zbierałam, życie stworzonkom ratowałam, a ona mi tu takie piłki wali?! Oooo!
Nie miałam wyjścia. Musiałam się zmobilizować. Tylko raz wbiłam sobie bark w ścianę i tylko raz gwizdnęłam na (jeszcze) zdrowe kolano. Mroczki przed oczami się nie liczą, bo miałam je cały czas. Zaczęłyśmy grać. GRAĆ!. Miałam wrażenie, że walczę o wszystko: o honor, własną godność i całkiem niezłe mniemanie o sobie, że kozak przecież jestem nie do zabicia. Po pewnym czasie nie miałam płuc, nie miałam mięśni i nie miałam kości. Byłam jedną wielką uwagą i napięciem. Jeszcze trochę i też zaczęłam walić „z premedytacją”. Magda jakby na to czekała. Tak. Najwyraźniej potrzebowała rywala. PRZECIWNIKA. A los jej zesłał wyzwolicielkę żab.
Po wyczerpującej grze z premedytacją, Magda, nieco udobruchana moim zrywem charakteru, pokazała parę nowych zagrań, w których się bez pamięci zakochałam. Trochę rozwalają łokieć, ale jaka frajda!
Godzinne zmagania zakończyłyśmy już towarzyskim „pykaniem” i omawianiem techniki. Wybaczyłam jej te żądzę mordu, jaką prezentuje na korcie. Magda jest wojownikiem, urodziła się pod gwiazdą ludzi wielkich, niezłomnych. Ona inaczej nie umie.
Wracałam wykończona i mokra. Żaby znowu wyszły na drogę, placków zdecydowanie przybyło. Zatrzymałam auto. Powoli, noga na nogą, wygrzebałam się z samochodu. Z ciężkim westchnieniem człowieka na skraju śmiertelnego zejścia z wyczerpania, zaczęłam przenosić żaby na pobocze. Moje auto blokowało przejazd, więc inne samochody zwalniały i mijały mnie ostrożnie. Nikt nie popukał się w czoło, za co wielkie dzięki.
Uciekajcie żabki, uciekajcie…

5 kwietnia, 2010 o godz. 3:40
He, he… Odsyłam was na Blog Kasi Hordyniec (link z prawej strony), gdzie tez jest o żabach. Pięknie napisane!!!! Kasiu pozdrawiam gorąco i twojego żabiego króla też!
6 kwietnia, 2010 o godz. 1:27
Pozdrawiamy z Zabolandii
7 kwietnia, 2010 o godz. 10:07
U mnie też żabolandia, tylko wy macie taka po irlandzku, rozumiem…
13 czerwca, 2010 o godz. 6:17
Mariola jesteś wielka! Kocham Cię 🙂
15 czerwca, 2010 o godz. 4:30
:))))))