25 lipca 2009
No i przytarłam ten mój nowy śliczny samochodzik. Jak ostatni gamoń wjeżdżałam do podziemnego garażu w Sopocie. A potem miałam, za przeproszeniem, sraczkę na przyjęciu i gospodarze podali mi stoperan między flądrą z grilla a tortem. Mówię wam: po tym urlopie, to muszę wziąć trochę wolnego, żeby odpocząć.
GARAŻ
Gdy Bachor zobaczył mój samochodzik, złapał się za głowę i tak jakoś żałośnie jęknął:
– Aj, ajaj, ajajaj!
– Synuś – pocieszałam go. – Co tam nasz boczek! Żebyś ty tę ścianę zobaczył!
Fakt. Ściana się posypała do żywego. Nie lubię garaży podziemnych. Wjeżdżałam, a Guciowa dawała mi znaki. Tak się na nią zapatrzyłam, że nie zwróciłam uwagi na to, czy się mieszczę. Nie zmieściłam. W dodatku nie mogłam od razu dać ujścia swym emocjom, bo Guciowa wszystko bierze do siebie. Jak ją znam, gdybym zaczęła od razu rwać włosy z głowy, to założę się, że bidulka siadłaby tą swoją mikroskopijną dupcią na zimnym betonie i rwała włosy także, że to przez nią. Pozostałam więc w beztroskim uśmiechu, aczkolwiek z pewną bladością na twarzy.
WYSTAWA
Z Wiolą nie było gadki, bo cały czas latała, jak to organizator. Ogromnie lubię gdyńskie wystawy psów rasowych. Wiola i Basia Onak (przewodnicząca gdyńskiego oddziału) to najbardziej uczciwe i szlachetne jednostki jakie znam w świecie kynologii. Kocham je.
Na konkurencjach finałowych robiłyśmy wielką klakę psom, które nam się podobały. Okazało się, że mamy oko, bo wszystkie nasze faworyty wygrywały. BIS-a wziął cudny bokser.Jak tylko właściciel go prezentował, to my się darłyśmy:
– Łołołoł!!!
I wiecie: owacje, tupanie, brawo, brawo i takie tam. No i jak bokser wygrał, to my z Anią podeszłyśmy do jego właściciela z gratulacjami.
– Taki śliczny piesek! – zachwycała się Ania. – Normalnie podobny do pana.
– To my, proszę pana, robiłyśmy „łołołoł” – podkreśliłam, ściskając rękę właścicielowi.
Marcin Gorazdowski (znacie go już z relacji z wystawy fotografii w Siedlcach) stał obok i patrzył dziwnie.
– Ładnie to tak się podlizywać? – zapytał z pewnym niesmakiem.
Okazało się, że właściciel boksera jest sędzią kynologicznym.
– I robi rozszerzenie na grupę piątą – znacząco wycedził Marcin.
Cóż… moje szpice są w piątej grupie. Czy muszę coś więcej dodawać? To się nazywa wyczucie!
SRACZKA
A ze sraczką było tak: to nie ja ją miałam mieć, tylko Ania (z Sanoka). Ale Anię pan Bóg kocha chyba bardziej, bo ją uleczył, a na mnie zesłał ten dopust Boży.
Po wystawie psów pojechaliśmy do Basi Onakowej na grilla. Zestaw był mocny: Ela i Marcin, Janeczka, Wiola, Basia z mężem no i my- z Guciową i Anią. Żałowałam okrutnie, że Nitencja prosto po sędziowaniu odjechała do domu, bo ona jest cudna kompanka na takich imprezach. Mąż Basi robił za szefa kuchni. I czegoż to na stole nie było! śledziki zapiekane w marynacie, śledziki w pieprzu, flądra smażona, flądra z grilla… Jezu!
Muszę tu wtrącić dygresję: odjeżdżałam nad morze w przekonaniu, że mam marskość wątroby. Co najmniej. W drodze zadzwoniłam do mojej lekarki Grażynki Szubielskiej po pociechę.
– Kochana, będę nad morzem… Wiesz, rybkę bym zjadła…
– A broń cię Boże! Sucharki masz?
Miałam. Żarłyśmy je razem z Anią, bo ona z kolei miała sensacje żołądkowe. No i nasze dni nad morzem wyglądały tak: cały dzień sucharki, a wieczorem RYBKI, PIWKO, no i węgiel i raphacholin, czy coś takiego.
Po smażonej flądrze u Basi poczułam, że nie wątroba mi wysiada, ale żołądek. Dałam znaki Ani i poleciałyśmy do samochodu szukać węgla. Chciałyśmy to zrobić dyskretnie, ale Marcin, który wszystko widzi i musi w dodatku obwieścić to światu, domagał się prawdy:
– Powiedz po prostu, że masz sraczkę.
Tajemnicę diabli wzięli. Po flądrze smażonej i pierwszych dwóch wizytach za „drzwiami z serduszkiem” łyknęłam sześć węgli. A tu wjeżdża flądra z grilla! I pachnie! Ja tam jestem łakomczuch okropny. Żałośnie spojrzałam na Andrzeja, męża Basi i cicho wyznałam:
– Poproszę!
Andrzej, który karmiłby ludzi od tana do nocy, tylko błysnął oczami z uznaniem. Dostałam flądrę zapakowaną w folię aluminiową, a za chwilę Andrzej wyrósł przede mną z pudełeczkiem leku:
– Stoperan! – zaanonsował z dumą.
Łyknęłam.
A potem Basia wniosła tort makowy! I wyczekująco patrzyła na mnie.
– A co tam! – wrzasnęłam. – Patrz, jaki mam charakter!
I pochłonęłam porcję tortu.
Nigdy nie przyznam się Szubielsi, co wyczyniałam nad morzem! Po powrocie skierowała mnie natychmiast na badania. Wyniki będą w poniedziałek. Patrzę na to skierowanie i oczom nie wierzę. Same STARCZE badania! Próba wątrobowa, cholesterol, poziom cukru, jasna cholera! Pewną pociechę przyniosła mi przed chwilą Ania, która na gg zadała mi przewrotne pytanie:
– Zgadnij, co mam…
Po namyśle pytam z nieśmiałą nadzieją:
– Sraczkę?!
Otóż, tak! Nie to, żebym jej źle życzyła, broń Boże! Ale we dwie, jakoś raźniej…